Jarek Westermark "Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem" - fragment

W kokonie
Ojcem po raz pierwszy zostałem, kiedy miałem siedemnaście i pół roku. Siedemnaście i pół i pozamiatane, koniec życia, tak jest, byłem pewien, ale to przecież nie całkiem prawda, prawda wyglądała jeszcze gorzej: moje życie miało trwać dalej, tyle że z przetrąconym kręgosłupem, w ciągłym poczuciu obowiązku, miało kuśtykać w otchłań pod ciężarem odpowiedzialności. Lęk towarzyszył mi przez całą drogę do domu. Nasiąkły nim ściany mijanych budynków, drzewa, huczał z silników samochodów, dudnił w słuchawkach, bulgotał we krwi. „Ojjjsiecccsssss”, szumiało uchylone okno autobusu, dwa niewielkie psy na przejściu szczekały na siebie: „Ta-to! Ta-ta!”, w skroń
tłukła mi brutalna kakofonia nadchodzącej zmiany, natarczywe owadzie brzęczenie. A wszystko to z powodu czterech słów wypowiedzianych po szkole, na przystanku, na odchodne:
– Spóźnia mi się okres.
Autobusem telepało, wracałem do domu półpłynny i śliski, zamierzałem kupić po drodze test ciążowy, ale ostatecznie nie zdołałem wysiąść przy aptece. Jutro kupię, pojutrze, a tymczasem wciąż odtwarzałem w głowie feralne, fatalne, fantasmagoryczne zdanie, rozmowę z przystanku, które to odtwarzanie skłoniło mnie następnie do ogólniejszych rozważań o moim pełnym kłótni i pogodzeń związku bez przyszłości, bez, no bez, bezsprzecznie bez. Ty tchórzu. Jak mogłeś nie skończyć sprawy, nie rozstać się, kiedy jeszcze był czas? Żałosna inercja, wygodnictwo. Durny gnojek, biczowałem się w autobusie, pach, pach po plecach. Idioto, kretynie, naprawdę warto było pogrywać tak ryzykownie? Trzeba było poprawiać gumkę w trakcie? Rąk nie wytrzeć porządnie w prześcieradło, tylko tak trochę wytrzeć? Debilu, pojebie, biedaku, kochany mój biedaku, płakałem nad sobą między przystankami. Skończy się dokazywanie, skończy beztroska. Na studia chciałeś iść? Muzykę grać z kolegami? Oglądać filmy do późnych godzin nocnych? „Koniec, kres, proch!”, krztusił się silnik autobusu, mruczeli pasażerowie: „Koniec, kres, proch!”.
Kiedy wszedłem do domu, miejsce lęku zdążył już zająć fatalizm. W porządku, będzie, co ma być, taki mój
los, żeby zjebać sobie życie na samym wstępie.
– Co tam? – spytał mnie z kuchni ojciec, który od razu wyczuł, że coś jest na rzeczy.
– Wszystko w porządku – odparłem. – Dziadku. Popatrzył na mnie, ja na niego, a choć byłem już trochę wyższy, wydawał się górować nade mną, cały dom rósł, ściany zbliżały się niebezpiecznie, a ja malałem.
Kiedyś, lata wcześniej, kiedy zabrał mnie pod namiot, usiedliśmy wieczorem przy ognisku i jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy rozmawiać o życiu. Opowiedział mi wtedy o chwili, gdy usłyszał od mojej matki, że zostanie ojcem. Opowiedział o stresie, który chwycił go niczym tubkę pasty do zębów i wycisnął. Jego dusza opuściła ciało, ruszyła w podróż astralną, uniosła się pod sufit i właśnie spod sufitu – gdzie był bezpieczny, odległy – ojciec obserwował dalszy rozwój wydarzeń. „To jest wielkie przeżycie, synu. Być może najważniejsze”. A ja byłem teraz tak maleńki, że patrzyłem na dom z poziomu podłogi.
– Chcesz pogadać? – zadudnił ojciec.
Nie chciałem. Zamknąłem się w pokoju. Skoczyłem na łóżko, bo nie bolały mnie wtedy jeszcze ani plecy, ani kolano, zawinąłem się w kokon kołdry. Poprzewalałem się, poczytałem. Potem poprzeglądałem na komputerze piękny, dziewiczy internet sprzed mediów społecznościowych, wyszedłem na spacer do lasu, wróciłem, wetknąłem w uszy słuchawki z muzyką wystarczająco głośną, żeby wydmuchać wszelkie rozważania z zatok i przyległości. A jednak, mimo moich najszczerszych starań, zza okna nieubłaganie nadciągnęła noc. Wieczór naparł na szybę, ojcostwo na czaszkę. Litrowe opakowanie lodów, które znalazłem w pachnącym warzywami zamrażalniku, ukoiło na chwilę moje nerwy, ale żołądek wypełniło chłodem, który stopniowo rozlał się na wszystkie członki.
Aby się rozgrzać, wziąłem prysznic. Długi. Przesadny. Starałem się nie zerkać, ale w lustrze co rusz widziałem swoją nietęgą minę, rozbiegany wzrok. Starałem się nie słuchać, ale z kłębów pary, gdzieś zza szumu wody, dochodził dziwny dźwięk: brzęczenie, bzyczenie, stukot, jakby coś drobnego, ale ciężkiego obijało się o cienką ścianę. W zakamarkach łazienki majaczył obły kształt, całkiem nienamacalny, pierwsze podrygi robaczej, tchórzliwej obecności. Kiedy zakręciłem nareszcie kran i wytarłem lustro, nie został po niej choćby ślad, a jednak Truteń był ze mną już wtedy. Wypinał odwłok, chowając głowę w piasek. Położyłem się do łóżka wcześnie, o dziesiątej. Próbowałem zasnąć najpierw na lewym boku, a potem na prawym. „Oj-cze! Oj-cze!”, piszczał za oknem puszczyk. Po godzinie uznałem swoją porażkę, wstałem, znów włączyłem komputer. Dom był już wtedy cichy i nieruchomy. Ani dźwięku, ani drgnienia, tylko ja – sam w zimnym pokoju, znowu w kokonie kołdry, którą przeniosłem sobie na krzesło przy biurku. Zawinąłem się z głową i z rozpaczy sięgnąłem do najgłębszego źródła bezpieczeństwa, które w dzieciństwie ratowało mnie przed potworami z ciemności, mackami spod łóżka, legionem wyobrażonych zagrożeń. Dopomóż, magio ekranu! Przybywajcie, ruchome obrazy, bodźce, fabuły, postaci! Puściłem sobie Drużynę Pierścienia.
Nie jestem ojcem – jestem widzem. Jestem mieszkańcem Śródziemia. Hobbitem. Aragornem. Jednak wciąż czegoś mi brakowało, tak więc między fajerwerkami Gandalfa a jego wizytą u Sarumana skoczyłem jeszcze do zamrażalnika po wódkę i choć nie znoszę wódki, nalałem sobie pół szklanki. To był ten brakujący element. Teraz siedziałem w pełnym komforcie, tłusty robal opatulony materiałem, ubawiony przygodą, wmuszając ohydny płyn łyczek po łyczku. Byłem gotów siedzieć tak do świtu. Chłód zastąpiło ciepło. Było mi dobrze. Głęboko pod ziemią, w ciemnościach Morii, odważyłem się nawet rozważyć swoją sytuację. Ostatecznie nie była najgorsza. Czy mały, łagodny Frodo nie poradził sobie rewelacyjnie w naprawdę trudnych okolicznościach? Pewnie, że tak! Bądźmy zatem jak Frodo, mój skarbie, z odwagą idźmy w nieznane! Ale, ale, bzyknęło mi coś do ucha, on był przecież bohaterem, zlecono mu zadanie arcyważne dla losów całego świata, misję niebezpieczną, owszem, ale chwalebną. Klękali przed nim, przed tą dzielną kruszyną, najwięksi herosi i królowie. A ja? Z własną kruszyną miałbym teraz bohatersko łazić co najwyżej do przedszkola, karmić ją, przewijać, ubierać – czy co tam się właściwie robi z dziećmi – i tak dzień w dzień, zapominając o własnych planach, potrzebach i ambicjach. Po nic. Naprawdę? To tyle? Spadłem z fotela prosto na kolana. Wzniosłem błagalnie wzrok ku sufitowi, brzęknęła pusta szklanka, wzniosłem gardłowy okrzyk, choć niemy, żeby nie obudzić rodziców, przedpotopową modlitwę, litanię obietnic, że zrobię wszystko, wszystko, jeżeli tylko nie, żeby tylko nie, żeby nie, nie i nie! Nieważne, kto mnie usłyszy, jaka moc i czy jakakolwiek w ogóle, oddaję się duszą i ciałem każdej sile gotowej pomóc, odsunąć katowskie ostrze! Truteń trzepotał skrzydłami, karmił się moim lękiem, a jednak kiedy powoli zogniskowałem wzrok, wydało mi się, że widzę pod sufitem kogoś jeszcze: półprzezroczystą, spokojną, uśmiechniętą błogo twarz astralnego podróżnika. Bzyczenie w moich uszach umilkło, zastąpione bardziej znajomym szumem wódki zmieszanej z magią kinematografii. I być może rzeczywiście czuwała nade mną owej nocy jakaś życzliwa obecność, bo węzeł dramatycznych rozmów w ramach mojego związku bez przyszłości został ostatecznie przecięty przez dwa testy ciążowe – drugi na wszelki wypadek – oba negatywne. W czasach licealnych, na pół roku przed osiemnastką, ojcem byłem więc łącznie tylko przez trzy dni i trzy noce. W sam raz na całego Władcę (wersje reżyserskie).

Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu

Skóra po dziadku
