Stanisław Łubieński "Drugie życie Czarnego Kota" - fragment

2025-04-23
Stanisław Łubieński "Drugie życie Czarnego Kota" - fragment

W każdym mieście są miejsca tak dzikie, że wydają się niemal nietknięte ludzką ręką. To paradoks, bo przecież wszystko dookoła jest nią tknięte, a przestrzenie, o których piszę, w szczególności. Mam na myśli zarastające nasypy kolejowe, stare działki czy rdzewiejące, rozbierane na złom fabryki. Chodzi mi o tę szczególną, bezkompromisową i heroiczną dzikość, żarłoczną zieleń, o te kiście pnączy i nieprzebyte chaszcze w miejscach, które natura odzyskuje, odbiera z rąk człowieka. Przyroda jest cierpliwa, w końcu upomni się o każdy skrawek ziemi, który jej wydarto.

Lubię szwendać się po torowiskach. To nie jest jakaś szalona miłość, raczej sympatia, nie mam namiętności do modeli lokomotyw ani rozkładów jazdy. Zwyczajnie lubię tę niezłomną przyrodę, która nie zraża się smarami, toksycznym kreozotem na podkładach ani litrami wylewanych tam herbicydów. Kiedy robi się ciepło, okolice torowisk z wolna pokrywają się żółtymi kwiatami kozibrodów, stuliszów i starców, nasypy rozkwitają czerwonymi plamami maków. Wszystkie te rośliny dobrze czują się w ekstremach, dobrze znoszą palące słońce i pustynne susze.
Co roku odwiedzam białorzytki wypatrzone kiedyś z okna pociągu przy Dworcu Zachodnim. Zaniepokojone moją obecnością gwałtownie przykucają, to znowu wyciągają głowę, jakby chciały stanąć na palcach. Trudno o ptaka bardziej niewinnego i niepozornego, a jednak ludzki zabobon potrafi się uczepić czegokolwiek, choćby i głosu, ostrzegawczego „tok, tok” brzmiącego jak dźwięk zderzanych ze sobą kamyków. Brytyjscy folkloryści tłumaczą, że tajemnicze stukanie na pustkowiach kojarzyło się z niewidocznym złem. Lokalna nazwa białorzytki w irlandzkim hrabstwie Kerry jest jak dolatujący nie wiadomo skąd diaboliczny chichot: „chytry stary człowiek pod kamieniem”.
Ewolucja stworzyła białorzytkę do życia wśród kamyków. W tundrze, na morskich wybrzeżach, rumowiskach i pustyniach, ale też na ich antropogenicznych odpowiednikach – ugorach i ruderaliach. Jan Sokołowski stwierdza kategorycznie, że „na drzewach nigdy nie siada”. Rzeczywiście dworcowe białorzytki czatują na semaforach, słupkach i starych zwrotnicach, wszystkich tych architekturach i architekturkach, których nie brak przy torowiskach. Kiedy uganiają się za owadami, wdzięcznie tłumaczą swoją nazwę, pobłyskując białym lusterkiem rzyci – kupra i skrajnych sterówek.

Myślę po raz kolejny, jak niesprawiedliwa jest ludzka uwaga. Białorzytka to nie opiewany przez poetów słowik, skowronek czy majestatyczny bielik. Nie ma czerwonego brzucha gila ani ekstrawagancji dudka. Ale i ona, wielkości wróbla, ma w sobie coś niezwykłego. Gniazduje na ogromnym obszarze obejmującym Europę, środkową i północną Azję, zachodnie i wschodnie skraje Ameryki Północnej oraz wybrzeża Grenlandii. Zdobywała te tereny, odkąd ustąpił lodowiec, sezon po sezonie cierpliwie sunęła na północ. Adaptowanie się do nowych miejsc i skrajnych warunków nie zmieniło jednak jej zwyczajów migracyjnych.
Jej niezwykłość leży paradoksalnie w godnym szacunku, choć z naszej perspektywy mało racjonalnym konserwatyzmie. Co roku wszystkie białorzytki lecą na zimowiska w Afryce. Ptaki z Alaski pokonują niemal piętnaście tysięcy kilometrów w jedną stronę przez całą Azję. A przecież łatwo można sobie wyobrazić ich zimowanie gdzieś w południowej Azji. Ptaki ze wschodniej Kanady przelatują ponad trzy tysiące kilometrów nad otwartym oceanem z międzylądowaniami na mijanych wyspach, a przecież śmiało mogłyby zimować w Ameryce Środkowej. Tak się jednak nie dzieje – białorzytka wybiera Afrykę. Nie ma większej podróżniczki wśród ptaków najmniejszych.
Tak łatwa do przegapienia i zignorowania drobna białorzytka łączy nas raptem z wielką opowieścią. Z rykiem spienionego morza, wyciem północnego wiatru i suchą, kolczastą sawanną. Wszystko, co żyje, ma do opowiedzenia historię. A może to kolej, krzyżujące się tory, tysiące anonimowych podróżnych, z których każdy wiezie w sobie własne życie, prowokują zagęszczenie opowieści? Ptasich, roślinnych i oczywiście ludzkich.
Kilometr stąd stoi ostatnia, zrobiona ze słupów telegraficznych wojenna szubienica. W odwecie za wysadzenie torów 16 października 1942 roku powieszono tu więźniów Pawiaka. Miejsce powinno być ponure albo przynajmniej uroczyste, ale jest przede wszystkim zapuszczone. Kruszą się szczątki jakiegoś murku, zarastają stare krawężniki, a na początku kwietnia okoliczne drzewka obsypują się beztroskimi, białymi kwiatkami. Odwiedzam to miejsce parę razy i spotykam sacrum i profanum. Pijących piwo rowerzystów, poważnego człowieka ze zniczem i stary wieniec od rady dzielnicy.

W 1992 roku jeden z czołowych niemieckich ekologów Ingo Kowarik zaproponował, by podzielić przyrodę na cztery kategorie. Pierwsza to ta najmniej przekształcona, naturalna i półnaturalna: pozostałości starych lasów, nieregulowane rzeki i strumienie, mokradła i skały. Druga to ukształtowany przez człowieka krajobraz kulturowy, czyli stawy rybne, pastwiska i celowo posadzone monokulturowe lasy. Dla niećwiczonego oka różnica między tą pierwszą a drugą jest niewielka, a może i żadna. Trzecia przyroda to z kolei ta zaplanowana i nieprzypadkowa, wszelkie skwery, parki i ogrody. Przyroda nasadzeń, pielenia i koszenia, ozdobna w mniej lub bardziej ostentacyjny sposób. Czwarta wreszcie to tereny poprzemysłowe, zarastające spontaniczną roślinnością. To przyroda zaniechania.
Wielu ekologów uważa, że przyszłością miejskiej zieleni powinno być właśnie zaniechanie. Zasadniczą dyskusję prowokuje jedynie kwestia, jaki powinien być zakres kontroli nad tymi zbiorowiskami roślin. Zieleń spontaniczna ma właściwie same zalety – skład gatunkowy przypomina o historii miejsca i w przeciwieństwie do sadzonej przez człowieka zieleni ozdobnej podlega naturalnym procesom. Takie tereny generują niewielkie koszty, wymagają mało uwagi i mogą się utrzymywać przez dłuższy czas. I, co może mieć coraz większe znaczenie, są odporne na wysokie temperatury.

Czy jednak ludzie pokochają murawy w centrum miasta, gdy te zarosną trawami albo – co gorsza – kolczastym ostrożniem czy łopianem, potocznie zwanym rzepem? Roślinność spontaniczna kojarzy się często z zaniedbaniem, a większość ludzi nie potrafi docenić subtelnej urody pospolitych roślin nazywanych obelżywie chwastami. Tego rodzaju terminy z rolniczego słownika chłoniemy przez osmozę od najmłodszych lat i często na całe życie określają nasz stosunek do przyrody. Chwast skazywany jest na bezkarne niszczenie, choć kiedy nie konkuruje z uprawami ani nie wyrządza żadnej szkody, jest po prostu ładną rośliną.
Cenną refleksję na temat naszego stosunku do spontanicznej zieleni znajdziemy w znakomitej, wydanej w 1973 roku książce The Unofficial Countryside. Richard Mabey przygląda się w niej zmianom krajobrazu kulturowego Londynu, zanikaniu tego, co nazwalibyśmy teraz drugą przyrodą. Równocześnie poszukuje przyrody na terenach pofabrycznych i kolejowych, dziczejących, które stają się właśnie odpowiednikiem znikających terenów wiejskich. Przywołuje angielskie powiedzenie: „Chwast to kwiat, który wyrósł w złym miejscu”; kwiat rozumiany jest tu jako dzika roślina (wildflower), a nie ta posadzona przez człowieka. To, co dzikie, może więc być piękne. Ten sam kwiat zamienia się jednak w chwast, kiedy wyrośnie w miejscu niepożądanym.

A może dałoby się uatrakcyjnić skupiska spontanicznej flory? Dodawać do nich rośliny spektakularnie kwitnące albo takie, które będą przyciągały publiczność przez cały sezon? Popularnym sposobem oswajania zwykłych, niewymyślnych roślin jest łąka kwietna. Oczywiście znajdą się powody do marudzenia – takie łąki nie są tanie i wymagają pracy. W doborze łąkowych gatunków często wygrywają kryteria estetyczne, kwiaty mają być po prostu efektowne, dlatego w mieszankach nasion trafiają się gatunki obce i nieprzemyślane. Bywa też, że rośliny zostają źle dobrane do siedliska i dlatego rosną słabo albo w ogóle przepadają bez śladu.
Trzeba jednak przyznać, że w Warszawie dzięki łąkom kwietnym osiągnięto pewien poziom akceptacji dla roślin nieszczęśliwie nazywanych chwastami. Sądzę, że to jeden z największych sukcesów ekologicznych ostatnich lat, a być może również wstęp do oswajania sytuacji, w której pozwoli się roślinom wyrastać spontanicznie. Czyste piękno: nieskrępowany żółty puentylizm wrotycza, rozmyty impresjonizm marchwi, błyskające jak drogocenne oczko pierścionka odcienie żmijowca, od błękitów przez szafiry do indygo.
To jednak, co marzy mi się najbardziej, to łąki zwyczajne, niekoniecznie kwietne, łąki trawne wszędzie tam, gdzie mogą rosnąć, gdzie nie przeszkadzają albo przynajmniej nie wchodzą w rażący konflikt z otoczeniem. Nieużytki za moim blokiem to przecież były łąki, tylko że przez nikogo niesiane, niefinansowane z budżetów i funduszy – spontaniczne łąki na dawnych polach.

Pokaż więcej wpisów z Kwiecień 2025
Polecane
Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen
Cena regularna46,99 zł32,89 złNajniższa cena produktu w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki20,00 zł
Ołtarz i siekiera

Ołtarz i siekiera

Aleksander Gurgul
Cena regularna54,99 zł29,99 złNajniższa cena produktu w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki29,99 zł
Dwanaście srok za ogon

Dwanaście srok za ogon

Stanisław Łubieński
Cena regularna59,99 zł29,99 złNajniższa cena produktu w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki29,99 zł
Drugie życie Czarnego Kota

Drugie życie Czarnego Kota

Stanisław Łubieński
Cena regularna59,99 zł29,99 złNajniższa cena produktu w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki38,49 zł
pixel