Ryszard Ćwirlej "Na trwogę bije dzwon" - fragment
Poznań
Godzina 8.30 rano
Ubrany w elegancki czarny wełniany płaszcz z futrzanym kołnierzem, w porządnym kapeluszu i z teczką skórzaną pod pachą Anatol Grubiński pchnął drzwi wiodące do knajpy „U Okonia” przy Mostowej. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak jakiś urzędnik, który przypadkiem zaplątał się w ten podejrzany fyrtel9. Jednak on niegdyś bywał tu niemal codziennie. Znany był w okolicy starego Rynku, a nawet i dalej, jako fachowiec w swoim złodziejskim zawodzie – Grubiński był włamywaczem, a przy tym ekspertem w otwieraniu kas ogniotrwałych za pomocą giętkich palców i czułego słuchu.
O tej porze było tu pusto i dość przyjemnie, bo towarzystwo, które zazwyczaj przesiadywało na ławach ustawionych przy solidnych wielkich stołach, jeszcze nie wróciło do trzeźwej rzeczywistości. W tej knajpie swoje ciężko zapracowane pieniądze wydawali miejscowi złodzieje, bandyci, bezrobotni i córy Koryntu. Tutaj kończono zazwyczaj pracowity dzień, jedząc wykwintne kolacje w postaci grzanej kiełbasy, kaszanki na gorąco, flaków z bułką albo bigosu z kawałkami mięsa, zapijając jedzenie piwem czy wódką, w zależności od upodobań.
Grubiński dawniej, gdy jeszcze pędził hulaszczy tryb życia, również pijał tu nocami, a potem spał do południa. Ale wszystko zmieniło się, gdy został właścicielem firmy przeprowadzkowej, dysponującej czterema wozami konnymi i dwoma samochodami ciężarowymi. Od tej chwili musiał zmienić swoje nawyki, gdyż prowadzenie firmy wymagało od niego, by codziennie rano był na miejscu i rozdzielał ludziom robotę. Dziś też już był w biurze firmy, które wraz ze stajniami i garażem mieściło się w podwórzu kamienicy przy Rybakach. Łatwo było tam trafić klientom, bo firma „Przeprowadzki Grubiński i s-ka” znajdowała się niemal na wprost solidnego, wzniesionego jeszcze w ubiegłym wieku gmachu Państwowej Szkoły Budownictwa. Nic więc dziwnego, że z tak dobrą lokalizacją firma miała całkiem sporo zamówień. Poza tym Tolek jako nowoczesny przedsiębiorca posiadał także własny telefon, przez który można było umówić się na przeprowadzkę. Dzięki temu firma miała sporo pracy, a jej właściciel doskonałą przykrywkę. Bo tak naprawdę nie zrezygnował ze złodziejskiej działalności. Teraz kradł w sposób zdecydowanie bardziej profesjonalny. Nie okradał już mieszkań ze wszystkiego, co dało się z nich wynieść. To była zamknięta przeszłość. Teraz brał tylko zlecenia na otwarcie kas ogniotrwałych zainstalowanych w biurach czy prywatnych mieszkaniach.
Zdarzały się jednak sytuacje wyjątkowe, jak choćby ta dzisiejsza nocna robota, którą zlecił mu major Mikołajewski. Współpracował z nim od dawna z pobudek patriotycznych, ale i praktycznych.
Wszedł do knajpy, rozejrzał się i od razu dostrzegł człowieka, z którym się umówił. Ubrany po cywilnemu nadkomisarz Antoni Fischer siedział przy stole w głębi pomieszczenia, pochylony nad rozłożoną na blacie gazetą. Czytał „Kuriera Poznańskiego”, bo jak mawiał, trzeba wiedzieć, co polscy faszyści myślą i czy nie szykują nam jakiegoś narodowego führera.
Tolek nie podszedł od razu do niego. Najpierw skierował się do szynkwasu, za którym siedział ponury i niewyspany Lutek Feliksiak; właściciel przybytku kupił go w dwunastym roku, żeby ulokować pieniądze z napadu na skład jubilerski, który przeprowadził razem z Grubińskim. Po tym skoku Feliksiak wycofał się z czynnej złodziejskiej roboty i został kimś w rodzaju cichego wspólnika Grubińskiego. Organizował mu pracę i przyjmował zlecenia od klientów na konkretne włamania.
– Jak tam sprawy? – zagadnął Tolek na powitanie.
– Raz lepiej, raz gorzej, ale zasadniczo da się żyć – stwierdził Feliksiak.
– Zjeść coś można na ten przykład?
– Zależy, co byś chciał do zjedzenia, bo od rana to wyboru dużego nie ma, gdyż ruch o tej porze jeszcze nie za duży. – Powiedziawszy to, wskazał głową salę, na której siedziało zaledwie
trzech klientów, nie licząc Fischera.
– To co jest?
– Parówki mogą być z bułką i musztardą.
– Prima sort! Dawaj parówki i dla mojego znajomka też niech będzie to samo.
– A do popicia?
– Ze względu na wczesną porę niech będzie piwo, bo wódka przed południem to grzech.
Chudy i żylasty właściciel knajpy pokiwał głową, a na jego ustach pojawił się grymas, który tylko ktoś o dużej wyobraźni mógłby wziąć za uśmiech. Feliksiak był osobą pozbawioną poczucia humoru, a żarty swoich klientów traktował z dużą podejrzliwością, bo za nimi mogła się kryć chęć osłabienia jego czujności i próba wyłudzenia czegoś na kredyt. Z Tolkiem było nieco inaczej, znali się już na tyle długo, że nie podejrzewał go o żadne niecne zamiary. Ale jednak ostrożnym był zawsze. Tak na wszelki wypadek.
– Zaraz podam – wyjaśnił i wybrał dwa kufle spośród stojących i suszących się na kontuarze, by przed nalaniem piwa wypolerować je do czysta suchą ściereczką. Feliksiak lubił porządek.
– Mroźno dzisiaj – zagadnął Tolek, podszedłszy do stolika.
Policjant spojrzał w górę i uśmiechnął się lekko pod wąsem. Był dość wysoki, bo mierzył nieco ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Atletyczna budowa ciała zdradzała zamiłowanie do sportów siłowych, a dokładniej zapasów, które uprawiał od czasów gimnazjalnych. Włosy kazał sobie obcinać krótko, po oficersku, a pod nosem pielęgnował wąs przypominający szczotkę ryżową.
– Na szczęście u nas mróz, nawet najcięższy, jest niczym w porównaniu z tymi syberyjskimi – powiedział i wskazał Tolkowi miejsce naprzeciwko.
– A co, wybiera się pan do Rosji? – zapytał Grubiński, zdejmując nakrycie głowy. Odłożył ostrożnie swoje oryginalne włoskie borsalino w typie fedora, które kupił w domu galanteryjno-włókienniczym Kałamajskiego pod numerem szóstym na Plajcie, płacąc za to czarne dzieło kapeluszniczej sztuki sześćdziesiąt złotych. Tolek był bardzo z niego dumny, zwłaszcza że był to dopiero jego drugi kapelusz w życiu. Wcześniej nosił kraciaste kaszkiety, ale gdy został przedsiębiorcą, zrozumiał, że musi się dobrze prezentować. Przypomniał sobie wtedy, że w domu, na szafie, w okrągłym pudle ma brązową panamę, która została mu po jakimś skoku. Panama okazała się jednak nieco za duża, więc musiał pod potnik włożyć pasek z gazety, żeby się dobrze trzymała. W końcu jednak doszedł do wniosku, że człowiek z jego pozycją musi wyglądać godnie, i dlatego poszedł do domu towarowego wybrać towar prima sort.
– Ja nie, ale są tacy, co jadą na białe niedźwiedzie tylko dlatego, że mają nieszczęście być Polakami. – Wymownie postukał palcem w gazetę. – Piszą tu dziś o sytuacji w bolszewickiej Rosji. Polski Czerwony Krzyż podaje informacje, żeby nie pisać tam do rodziny żadnych listów. Jak kto ma tam rodzinę, oczywiście.
– Co, zaglądają do listów? – domyślił się Grubiński.
Fischer pokręcił głową.
– Gdyby tak było, to srał ich pies. Ale oni po listach z Polski trafiają do Polaków, a potem oskarżają ich o szpiegostwo na rzecz Polski.
– Ale to trzeba udowodnić przecież.
– Udowodnić przewinę trzeba w kraju europejskim, ale to nie jest Europa. Tam rządzą tatarscy barbarzyńcy. Dla nich nie liczy się prawda, a już samo podejrzenie wystarczy, by kogoś postawić pod ścianą. Dostawaliśmy wcześniej, od trzydziestego szóstego roku, sygnały o wywożeniu Polaków na Sybir, a teraz ponoć przybrało to na sile. Nie tylko wywózki, ale i masowe rozstrzeliwania.
– I coś można z tym zrobić? Jakieś dyplomatyczne, te, no, jak im tam, noty?
Fischer machnął ręką.
– Nic się nie da, nic kompletnie, bo oni uważają, że to ich wewnętrzna sprawa i nikogo nie prześladują. A przed sądami stają tylko przestępcy, niezależnie od narodowości. Bo Związek
Sowiecki nie dzieli ludzi na lepszych lub gorszych ze względu na narodowość, ale ocenia ich z powodu stosunku do sowieckiej władzy.
– Czyli że nic na skurwysynów nie poradzimy?
– Można było dobić tego komunistycznego potwora, gdybyśmy po Bitwie Warszawskiej poszli do samej Moskwy, gdyby wtedy dogadać się z Denikinem, który uderzyłby od południa, to po bolszewii nie byłoby śladu.
– To czemu żeśmy się nie dogadali?
– Bo marszałek wolał mieć za wschodnią granicą mongolską dzicz niż rząd utworzony przez carskich oficerów. Ponieważ z takim rządem liczyłaby się cała Europa, która mogła nie akceptować naszych granic na wschodzie, jeśliby taki Denikin je zakwestionował. A on przecież nie był zwolennikiem wolnej i niepodległej Polski, ale widział nas jako nieco rozszerzoną o dawny zabór pruski wersję Kraju przywiślańskiego, na wschodzie, opartego na jakiejś kuriozalnej linii Curzona.
– Czyli nasi dostają tam w dupę przez polityczne kalkulacje? – zauważył Tolek.
– Nie inaczej, szanowny panie, nie inaczej – zgodził się z nim nadkomisarz.
Przerwali na chwilę rozmowę, gdy Feliksiak przyniósł talerze z gorącymi parówkami i dwa kufle piwa. Obaj klienci bez słowa zabrali się raźno do pochłaniania grubych delikatesowych kiełbasek.
– Wszyscy płacimy za błędy polityków – odezwał się w końcu policjant, popijając ostatni kęs parówki. – Najgorsze jest jednak to, że najwyższą cenę płacą najmniejsi, ci, których historia składa na swoim ołtarzu.
– Ta historia to niezła dziwka – stwierdził Tolek.
– Dlatego od czasu do czasu trzeba jej pomóc. Znaczy zrobić wszystko, by nie pozwalała sobie na zbyt wiele. I dlatego pańskie usługi są tak ważne.
Grubiński spojrzał uważnie na swojego rozmówcę. Skoro tyle gadał, to znaczy, że coś od niego chciał, czyli miał dla niego zlecenie. Bo Tolek współpracował nie tylko z wywiadem, ale także z policją. Taka współpraca zapewniała mu spokój, bo policja przymykała oko na jego skoki, a niekiedy nadkomisarz Fischer zlecał mu jakieś tajne zadania. Wczoraj dawny kolega Anatola z Chwaliszewa, Anastazy Olkiewicz, zostawił mu u Feliksiaka wiadomość, że rano przyjdzie tu sam nadkomisarz, który chce z nim pogadać. No więc musiał przyjść i wysłuchać, czego chce policjant.
– To o co tak w ogólności się rozchodzi? – Tolek przeszedł do rzeczy.
Fischer wypił łyk piwa, a potem sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. Zazwyczaj palił fajkę, ale dziś kupił paczkę egipskich, by móc poczęstować Grubińskiego.
– Jakbyś pan miał do sprzedania jakieś błyskotki, powiedzmy, że biżuterię z brylantami, to do kogo by trzeba się udać?
– Jest kilku takich, co trefne złoto wezmą. Ale kto w diamentach się specjalizuje, to nie wiem. Dawno nic mi takiego w ręce nie wpadło. Wie pan, że ja już poważny przedsiębiorca jestem. Fischer pokiwał głową, uśmiechając się pod jasnym wąsem przypominającym nastroszoną szczotkę ryżową.
– Panie szanowny, toteż ja się pana pytam jako przedsiębiorcy, a nie juchciarza na emeryturze.
Tym razem Grubiński się uśmiechnął. Widać było wyraźnie, że ten komplement sprawił mu radość. Z drugiej strony i on, i Fischer wiedzieli, jaka jest prawda. Ale pozory były w ich kontaktach sprawą bardzo ważną.
– No chyba że ten gość, co ma knajpę na Kościelnej, „Pod Kogutem”, Talarek się nazywa, taki brzuchaty i wielki jak klofta.
– No widzi pan. Z mądrym to i miło pogadać.
Fischer wstał od stołu, skinął głową Grubińskiemu i ruszył w kierunku wieszaka. Gdy wkładał swój ciepły zimowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, Tolek sięgnął po paczkę egipskich pozostawioną na stole przez policjanta i niedbałym gestem schował ją do kieszeni. Wiedział, że w środku musi być zwinięty w rulon banknot. Jego nominał uzależniony był od rangi sprawy. Tym razem Tolek miał przeczucie, że znajdzie tam najmniej pięćdziesiąt złotych. Oznaczało to, że sprawa z jakimiś brylantami musiała być dość ważna, skoro sam szef poznańskiej policyjnej brygady pościgowej pofatygował się na spotkanie.