Patrycja Volny ''Niewygodna'' - fragment
Mama powiedziała: – Pacia, wyjdź na ulicę i krzycz.
Najpierw myślałam, że rodzice się wygłupiają. Czasem tak robili. Niby-przepychanki, niby-dokuczanie. Tym razem stali w kuchni, mama z rozerwaną koszulą nocną, ojciec z podniesioną ręką. Wciskał ją z całej siły w kąt, żeby nie mogła uciec. Była późna noc.
– Nie bij jej, nie bij! – wrzasnęłam, a potem wyszłam na ulicę krzyczeć, tak jak prosiła.
Pamiętam jeszcze, że kiedy poszła się ubrać, on usiadł koło mnie na łóżku. Przytulił mnie, chyba powiedział „przepraszam”. Bałam się, że nie wypuści mnie z objęć. Widziałam, że mama też się boi.
Sąsiedzi otworzyli nam w piżamach. Ona miała koszulkę z koronki, seksowne lingerie. Przyzwyczajona do maminych flaneli spuściłam wzrok. Od sąsiadów odebrali nas znajomi. Mama wspomina, że tej nocy nie mogłam przestać krzyczeć przez sen.
•
W schronisku dla samotnych matek nie było źle. Miałam z kim się bawić. Mieszkała tam pani z jedenaściorgiem potomstwa, dzieci aborygeńskie i dziewczynka ciut starsza ode mnie. Pokój przydzielono nam schludny, wyłożony linoleum. Było w nim beżowo, pusto, bez ukochanych książek i ciuchów. Mama posłała przyjaciółkę do Mullaloo tylko po najpotrzebniejsze rzeczy.
Nie mogłyśmy zostać u znajomych, bo chciałyśmy ubiegać się o lokum socjalne, a żeby móc to zrobić, trzeba udowodnić, że nie ma się gdzie mieszkać. Czyli trafić do schroniska na miesiąc lub dwa. Procedura, muszę przyznać, całkiem do rzeczy. Do schroniska nie miał wstępu żaden mężczyzna, a już na pewno nie ojciec. Ośrodek był pozamykany na cztery spusty, z ochroną i wewnętrznym dziedzińcem, żebyśmy mogły czuć się bezpiecznie, wychodząc na dwór. Tam się nie bałam, że nas dopadnie.
•
Wychodził z domu tylko po piwo. Znajomi widzieli. Kiedy w końcu wyjechał, mogłyśmy zabrać, co nasze.
Bałam się wejść. Jakby ojciec czaił się za ścianą. Przecież wiedział, że kiedyś się pojawimy. Na stole w kuchni leżał album o koniach. „Paci, z przeprosinami za lęk i smutek” – napisał na pierwszej stronie. Zabrałam ten album do nowego domu. Nie jestem pewna dlaczego.
Nowy dom był dwupiętrowy, z kwadracikiem trawnika zamiast ogrodu. Dzielnica biedna, nie Mullaloo, ale też nie slumsy. W szkole nikt się ze mnie nie naśmiewał, że nagle nie mam kasy. Wszyscy chodzili w takich samych mundurkach, nie było tematu. Tylko jedzenie stanowiło problem. Ostatnio obejrzałam na Netflixie serial „Sprzątaczka” i tam jest taka scena, w której bohaterka przelicza moniaki, sprawdza, czy starczy na maliny dla córki. Popłakałam się. Ta bohaterka to moja mama.
***
Kilka razy opowiadałam o swoim życiu szczerze. Zburzyłam tabu. Domalowałam pomnikowi wąsy i bródkę satyra. Nie spodobało się to, trudno. Moje wywiady u Ewy Drzyzgi, w „Wyborczej”, moje wpisy na fejsie. Moje życie się nie spodobało. Miałam je zachować dla siebie. Słowa krytyki też. Miałam dać po sobie łazić i jeszcze pytać, czy nóżki nie bolą.
„Zajebałaś ojca” – usłyszałam od człowieka, który chciał zrobić o moim starym film. Nie. On sam się zajebał.
Kiedy podzieliłam się publicznie tą krytyką pod moim adresem, rozpętała się burza. Dziewczyny z Filmówki zadeklarowały, że z człowiekiem, który próbuje zmieszać mnie z błotem, pracować nie będą.
„Patrycjo, czy ty naprawdę tego chciałaś?” – usłyszałam od jego żony zaniepokojonej, w którą stronę pójdzie kariera męża.
Myślałam, że śnię.
Dlaczego w dobie, kiedy wszystko i zawsze jest „do pokazania”– co jemy, oglądamy, bierzemy, kupujemy – ktoś, kto mówi coś ważnego, ciężkiego, trudnego, staje się niewygodny? Czy są jakieś niepisane prawa, które to określają? Lepiej pokazać dziennie paręnaście stories o niczym, niż powiedzieć raz coś, co zostanie w nas na dłużej?
Czego chciał on? Oni? Zanegować moje doświadczenie? Powiedzieć, że źle pamiętam? Że było inaczej?
Moje życie jest moje. Niebywałe, że muszę tę oczywistość ubierać w zdanie. Mogę o nim milczeć, mogę też mówić, czemu nie. Mogę robić w kulturze, jak moja rodzina. Mogę i na lotnisku. Wystawiona na spojrzenia jednych, ukryta przed spojrzeniami innych. Wolna.
***
Leki trzymałyśmy w plastikowym koszyczku w kuchni, głównie przeciwbólowe. Zjadłam ich całe opakowanie. Nie pytajcie dlaczego, nie wiem. Jakby ktoś wyczyścił mi głowę ze wszystkich myśli. Było we mnie to nieogarnialne nic i potrzeba, żeby ono trwało. Nie miałam planu, listów pożegnalnych, przemyśleń. Działałam jak automat. Ile było tych tabletek, tyle łyknęłam. A potem zadzwoniłam po kumpla. Nie miało to sensu, teraz widzę. Ale wtedy nie musiało.
Przyjechał spanikowany. Kazał mi się wyrzygać. Całą noc pilnował, żebym nie zadławiła się tymi rzygami. Następnego dnia zgłosił to szkolnej psycholog, która z kolei poinformowała mamę. Zrobiło się zamieszanie, zabrano mnie do szpitala. Ponieważ mama nie zdążyła jeszcze wrócić, nauczycielka przywiozła mi do szpitala szczoteczkę do zębów, koszulę nocną i czekoladki.
Zastanawiam się, dlaczego zrobiłam wtedy to, co zrobiłam: zeżarłam te tabletki i zadzwoniłam po kumpla.
Czy to był krzyk o pomoc? Żeby ktoś mnie w końcu zobaczył? Nie pamiętam takich myśli. Tylko to, że wciąż było mi wszystko jedno. Rzeczy działy się wokół mnie, chodzili ludzie, byli zmartwieni albo zdenerwowani. Przyjechała mama, roztrzęsiona. Coś tam do mnie mówiła. Myślałam: „Okej, jest ci źle. Ale mnie też”.
Terapeutka ze szpitala poprosiła, żebym odegrała scenkę, jak rozmawiam sama ze sobą sprzed dziesięciu lat, z dzieciakiem. Usadziła „nas” na krzesłach naprzeciwko siebie, poprosiła mnie o powiedzenie tej młodszej, dlaczego jest fajna i na co zasługuje.
Kategorycznie odmówiłam.
•
Nikt wtedy nie wiedział o tej najważniejszej rzeczy.
•
To był udany skecz. Grałam w nim żonę przygotowującą obiad wielkanocny. Perfekcjonistkę, której nic nie wychodzi. Miało być lekko, zabawnie. Wyszło nawet śmieszniej niż na próbach. Kiedy układałam na stole czekoladowe jajo, ścisnęłam je za mocno i pokruszyło się na całą podłogę. Stałam nad tym rozsypanym jajem, publiczność chichotała. Pomyślałam o ojcu. Jak nie ja, bo zwykle na scenie nie istnieje dla mnie świat poza. Nie ma prywatności, nie ma mnie. Jest zadanie do wykonania.
Strasznie nie chciałam odwoływać tego spektaklu, choć wiedziałam, że Glenn by zrozumiał.
– Wyszło super – powiedział czulej niż zwykle. – Ale wiesz… nie musiałaś.
– Miałam odwołać?
– Wszyscy byśmy cię wsparli.
Nie byłam pewna, czy wszyscy. Bo co obchodzi publiczność, że mój ojciec umarł?
Dowiedziałam się w nocy, kilka godzin przed spektaklem. Obudziłam się, jeszcze zanim zadzwonił telefon. Czekałam na coś. Potem znajoma sekwencja zdarzeń: odzywa się telefon, mama człapie ze swojej sypialni. Chyba też nie spała, bo odebrała niemal natychmiast. Przejęty głos, jak wtedy, gdy ojciec dzwonił z wyrzutami lub błaganiem. I choć tym razem to nie on dzwonił, wciąż o nim był ten telefon. „Alu – usłyszałam głos mamy – jeżeli możemy coś zrobić…” i tak dalej.
Wyszłam z sypialni.
– Nie żyje?
– Nie żyje.
– Aha.
Wróciłam do siebie. Usiadłam na łóżku. Pomyślałam: i co ja mam teraz zrobić?
•
Mama powiedziała, że powinnam być na pogrzebie. Przyjaciele pożyczyli na bilet, dla mamy już nie starczyło kasy. Poleciałam sama. Właściwie to nie ja, tylko jakaś inna ona, inna Pati. Tamta Pati przyjmowała kondolencje, dawała się ściskać, mówiła „dzień dobry” i „dobrze was widzieć”. Nie płakała, bez przesady, ale była obecna. Ja tylko patrzyłam.
Zatrzymałam się u Alicji. Nie wspominam źle tego pobytu. Masa ludzi, masa rzeczy do załatwienia, bo to były właściwie trzy pogrzeby. Najpierw kremacja w Gdańsku. Do sali, gdzie spoczywał, weszliśmy jako drudzy, po Alicji z dziewczynkami. Mój starszy brat przyrodni Kosma i ja. Mniej ważni.
Potem była msza w katedrze. Ojciec przed śmiercią się nawrócił. Ponoć. W każdym razie przyjął chrzest, ale czy był tego wszystkiego w pełni świadomy, nigdy się nie dowiemy. Choć może tak, może ochrzcił się, żeby sprawić Alicji przyjemność, bo Alicja była wierząca.
Kilka dni później odbył się państwowy pogrzeb na Powązkach. Odrealniony. Za urną szły tłumy ludzi znanych, mniej znanych. Wielu trzymało świeczki w nawiązaniu do tekstu Murów.
Świec tysiące palili mu, znad głów unosił się dym;
Śpiewał, że czas, by runął mur…
Oni śpiewali wraz z nim: (…)
Nawet się wzruszyłam. Tyle osób przyszło, tyle płakało. Atmosfera była podniosła. Jakbym grała w filmie, bo i faktycznie filmowały nas ekipy telewizyjne. Podczas kremacji odwrotnie – zdziwiłam się, że nas tam tak mało. Tylko babcia z dziadkiem, dzieci i najbliżsi znajomi. Kiedy pojawił się facet z kamerą, wszyscy się oburzyli, że jak tak można. Ja nie miałam zdania. Zajmowała mnie trumna. Przerażała. Początkowo była otwarta. Ojciec leżał w prążkowanym garniturze. Prawie nigdy w garniturach nie chodził, ale może śmierć jest ostatnią szansą na odrobinę elegancji.
Na szyi miał apaszkę. Nie mogłam znieść, że tak leży. Nie rozpoznawałam w nim ojca. On cały się składał z ruchu, gestów, ze swojej prezencji. Był jak drapieżne zwierzę, narzucał się światu, zagarniał przestrzeń. Dwadzieścia lat później spotkam kogoś podobnego, ale wtedy był jedyny w swoim rodzaju. I ten ktoś leżał i nie żył.
Dotknęłam trumny dopiero, kiedy ją zamknięto. Oderwałam rękę, jakby mnie sparzyła.
•
Ludzie wyłapywali mnie w tłumie, mówili: „Boże, ja ciebie znam”. W Australii nikt nie pamiętał małej Pati. Nie znali historii dziadków, babek, rodzinnych anegdot i nie wiedzieli, jak się potrafiłam uśmiechać. Jakby mi ktoś pokazał, że tu są moje korzenie, znacząca przeszłość.
Stypę urządziliśmy U Fukiera, w restauracji pani Magdy Gessler w Warszawie. Było dużo jedzenia, wspominków i „tak mi przykro, kochanie”. Trochę nie chciałam tego słuchać, a trochę wzruszały mnie kondolencje od znajomych, których w większości nie pamiętałam. I fakt, że oni pamiętali mnie.
Pani Magda nakrzyczała na zespół, który grał nie w tym momencie, co trzeba. Mnie się podobało, jak grali. Kto grał. Jeden z nich – Michał – śpiewał z taką charyzmą i zaangażowaniem. Interpretował piosenki ojca lepiej niż ojciec. Oczywiście nic takiego nie powiedziałam na głos. Krążyłam tylko między gośćmi, uśmiechałam się, skubałam pyszności z talerza, ale niezbyt łakomie, byłam w końcu córką w żałobie. Czułam, że dobrze wykonuję zadanie. Że jestem grzeczną dziewczynką.