Magda Tereszczuk Błahostka - fragment
Gdy minęliśmy Agropoli, droga się zwęziła i zrobiła jeszcze bardziej kręta niż wcześniej. Było mi niedobrze, ale nie powiedziałam tego na głos. Zaczęliśmy jechać w górę po dość stromym zboczu porośniętym gęstym lasem. Zieleń była zaskakująco soczysta jak na tę porę roku. W oddali granatowe morze wcinało się w błękit nieba.
Minęliśmy wyblakłą niebieską tabliczkę z napisem „Perdifumo”, ukrytą między innymi znakami oplecionymi dzikim zielskiem. Schyliłam się, by spomiędzy plecaków, torebek i resztek jedzenia z samolotu wygrzebać moje sandały. Paweł założył okulary słoneczne i wyjął miętówki. „Chcesz?”, zapytał, kierując w moją stronę niebieską paczkę. Nie chciałam. Na zewnątrz roznosił się zapach suchej trawy i kwiatów. Wdzierał się do nosa, a potem prosto do płuc.
Zaparkowaliśmy tuż za bramą wjazdową. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał siedemnastą trzydzieści. Otworzyłam drzwiczki. Słońce wciąż paliło skórę. Spomiędzy drzew piniowych nad naszymi głowami wyglądało bezchmurne niebo. Zmrużyłam oczy. Byliśmy jakieś sześć kilometrów od morza, ale miałam wrażenie, że nawet tutaj czuję smak soli, że mam ją we włosach, chociaż wysiadłam z samochodu dopiero przed chwilą. Z oddali dochodziły nieśmiałe dźwięki owadów ukrytych w trawie. Pod stopami poczułam żwir. Słyszałam szczekanie psa. Wakacje.
Byłam tu znowu. Osiemnastowieczny dom wciąż wyglądał tak samo olśniewająco jak kiedyś. Piętrowy budynek z kamienia, otoczony przepaloną słońcem śródziemnomorską zielenią. Balkony francuskie, w oknach zielone okiennice. Ogród wydawał się zadbany. Smukłe gałęzie drzewek cytrynowych uginały się pod ciężarem owoców. Trawa równo przycięta. Z glinianych donic ustawionych przy wejściu wyglądały różowe i żółte kwiaty. Tak spędzają urlop prawdziwi bogacze. Zamykają się w domach takich jak ten i odpoczywają, a teraz ja tak zrobię, zamknę się tu, chociaż to nie mój dom.
Właścicielem był Marco, przyjaciel mojego ojca od czasu studiów. Dzisiaj ceniony architekt i wykładowca. Gdy byłam dzieckiem, okazywał mi więcej zainteresowania niż inni dorośli, często pytał o zdanie. Pokazywał mi swoje brutalistyczne szkice i głośno się śmiał, gdy mówiłam, że coś wygląda ohydnie. Wszyscy go tu zawsze podziwiali i mówili o jego projektach, chociaż nie mieli pewnie pojęcia na temat współczesnej architektury. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Marco udzielił kilku wywiadów w lokalnej prasie. Przyjechał wtedy fotograf i zrobił mu zdjęcie na tle domu. Pamiętam te wycinki z gazet. Marco trzymał je w specjalnej szarej teczce, zapinanej na gumkę. „Wiesz, kiedyś mogą stać się cenne” – powiedział, gdy zapytałam go, po co je zbiera, skoro piszą o nim w dużo bardziej prestiżowych tytułach. Nie lubił, kiedy coś mu umykało. Chciał mieć wszystko pod kontrolą.
Marco mieszkał w Rzymie, w drogim apartamencie niedaleko Watykanu, ale wychował się w Neapolu, w okolicy Piazza Bellini. Dom w Perdifumo należał do jego dziadków. Po ich śmierci przejął go jako jedyny spadkobierca. Zawsze czuł się tu dobrze, jak u siebie. Powtarzał, że na starość przeniesie się nad morze i zajmie ogrodem. Tylko Marina, jego żona, nie chciała słyszeć o wyprowadzce z dużego miasta. Lubiła przyjeżdżać na wieś, ale nie za często i nie na długo, dlatego Marco każdego sierpnia zapraszał do letniego domu przyjaciół, by powspominać z nimi dawne czasy i mieć tu do kogo się odezwać. Ja i moi rodzice zaliczaliśmy się do grona wybrańców.
Wieczorem w Perdifumo mieli dołączyć do nas znajomi z Polski. Paweł nalegał na wspólny urlop, bo uważał, że są dowcipni, no i mają dzieci w wieku naszych, a to przecież takie ważne, żeby nasze córki się nie nudziły. Paweł był naprawdę świetnym ojcem. O wszystkim zawsze myślał. Każdemu to powtarzałam, że jest takim dobrym tatą, jakbym nie chciała zostawiać miejsca na dyskusję o moim macierzyństwie.
Dziewczyny biegały po podjeździe, obrzucając się żwirem. Mówiłam im, żeby tego nie robiły, bałam się, że zaraz któraś z nich dostanie w oko kamieniem, ale mnie nie słuchały. Paweł zaczął wyjmować bagaże: trzy walizki, dwa plecaki, moją podręczną torebkę i jakieś plastikowe siatki ze sklepu wolnocłowego. Nazwał dom willą i powiedział, że wygląda lepiej niż na starych zdjęciach, które mu kiedyś pokazywałam. Ostatni raz byłam tu piętnaście lat temu. Faktycznie trochę się zmieniło. Widziałam to głównie po ogrodzie. Wszystko się rozrosło, utonęło pod warstwą zieleni.
Podeszłam do samochodu, by wziąć telefon. Chciałam zrobić zdjęcie. Zapytałam Pawła, czy to normalne, że wiatrak w silniku tak głośno pracuje. Powiedział, że tak, jest przecież gorąco. Dziewczynki podbiegły do mnie i złapały za nogę. Przestraszyły się, bo zza domu wyszedł starszy mężczyzna z krótko przystrzyżoną siwą brodą. Miał na sobie szary strój roboczy. Machał do nas z daleka, tak jak się macha ludziom, których się dobrze zna. Odmachałam mu w podobny sposób.
– Kto to? Ma dla nas klucze? – zapytał Paweł.
Tak, miał dla nas klucze.
– Ciao, signorina Chiara! – krzyknął z rozrzewnieniem w głosie staruszek.
Pasquale mieszkał na końcu miasteczka, gdzieś obok klasztoru Santa Maria degli Angeli, i musiał mieć blisko osiemdziesiąt lat. Od zawsze pomagał rodzinie Daniellich w oporządzaniu ich domu. Pamiętam, jak lata temu siadałam na trawie, a on przychodził do mnie z atlasem roślin i pokazywał, co jest czym, a później zaczynał narzekać na orzech włoski, że znowu słabo obrodził albo że obrodził za bardzo i nie wiadomo, co z tym teraz robić. Jego żona pomagała w kuchni. Gdy byłam dzieckiem, uwielbiałam jej domową lemoniadę i drobne makaroniki cavatelli, przypominające małe łódki. Zmarła pięć lat temu. Nieszczęśliwy wypadek, spadła z drabiny i uderzyła głową o kamień. O jej śmierci pisano nawet w lokalnej gazecie, a na Facebooku miasteczka pojawił się duży wpis z kolorowym zdjęciem i krótką notką biograficzną na jej temat. Marco przysłał screen mojemu ojcu.
Pasquale przytulił mnie jak dawniej, a ja pocałowałam go w łysiejącą głowę. Pachniał czymś dobrze mi znanym. Dziewczynki cały czas trzymały mnie za nogi. Pasquale wyciągnął do nich ręce. Powiedział, że mają moje oczy i jeśli chcą, to zaraz pokaże im basen. Przetłumaczyłam im, co powiedział. Ucieszyły się.
Paweł podszedł do nas z walizkami i podał Pasqualemu rękę. Liczył na to, że go przedstawię w jakiś szczególny sposób. Oczywiście przedstawiłam go, ale powiedziałam tylko, jak ma na imię i kim dla mnie jest. Nie wiem, co więcej mogłam dodać.
– Mogłaś nieco rozwinąć temat, a nie zamykać się w dwóch słowach, jakbym był twoim kolegą z podstawówki –
wypomniał mi to później. Może i tak, może nie byłam dobra w przedstawianiu sobie ludzi.
Pasquale chwycił część naszego bagażu. Poszedł w kierunku domu i nie chciał nawet słuchać, gdy próbowałam go upomnieć, by nie nosił takich ciężarów.
– Mam kości ze stali – śmiał się, chociaż wiedziałam, że po śmierci żony zaczął podupadać na zdrowiu.
Podążyliśmy za nim, ostrożnie stawiając stopy na żwirowej ścieżce, prowadzącej prosto do drzwi. Gdy weszliśmy do środka, otoczył mnie przyjemny chłód. Zimna podłoga, półmrok. Wszystko wydawało się znajome. Jedynie zapach był inny niż kiedyś. Wtedy w ciągu dnia gości witały aromaty z kuchni. Jedzenie czuło się wszędzie, podobnie jak różany płyn do płukania pościeli i ręczników. Wieczorem, gdy każdy z nas siadał na kanapach w salonie, letni, pachnący dzikimi ziołami wiatr przewiewał cały dom, a gdy spadł deszcz, zapach spieczonej ziemi zamieniał się w chłodny oddech nocnego ogrodu.
Teraz pachniało zupełnie inaczej: chlorem. W łazience na dole, pod umywalką, dostrzegłam osiem różnych płynów do mycia podłóg i jeden uniwersalny preparat do czyszczenia wszystkiego. To pewnie jego zapach czuliśmy od wejścia. Paweł stwierdził, że trzeba te butelki gdzieś wynieść i schować, żeby dzieci się nimi nie bawiły; wiedział, co im mogło przyjść do głowy, gdy dorośli nie patrzyli. Miał rację, dobrze, że był czujny. Zawsze dawał nam poczucie bezpieczeństwa. Sam lubił się tym chwalić, a ja z tego korzystać.
Gdy weszłam dalej, zobaczyłam, że w domu zmieniły się również meble. Rattanowe siedziska zastąpiły nowe brzoskwiniowe sofy z poduszkami w lilie i dwa puchate fotele. Na komodzie, pod lustrem w grubej ramie, stała duża porcelanowa misa z popękanymi muszelkami. Na ścianach wisiały nowe obrazy. Abstrakcja dominowała nad sztuką figuratywną.
Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki oddech i przez chwilę znowu poczułam się jak wiele lat temu, przepełniona euforią trwających wakacji. Do jesieni jeszcze daleko.
Pasquale przeszedł przez duży pokój i odsłonił wszystkie rolety. Otworzył drzwi na taras. Wyszedł na zewnątrz i po chwili nas zawołał. Rozsunął pomarańczowo-żółtą markizę sterowaną pilotem i odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Tecnologia – powiedział, a potem zaczął zachwalać widok na zatokę, rozpościerający się przed naszymi oczami. To akurat się nie zmieniło.
Dziewczyny zdjęły buty i popędziły na trawę. Po chwili w cieniu oleandrów odkryły basen, o którym mówił im Pasquale. Kwiaty były różowe, kielichy piękne, dojrzałe, roztaczały wokół słodki zapach. Czułam się szczęśliwa, że mogę pokazać córkom miejsce, do którego tak często wracałam pamięcią.
Pasquale wziął mnie pod ramię. Śmiał się, że jestem od niego wyższa o pół głowy, tak jakby zapomniał, że gdy widzieliśmy się ostatnim razem, też byłam wyższa o pół głowy. Słońce wciąż wisiało dość wysoko.
– Poczekajcie – wyszeptał, wbiegając po kamiennych schodach do domu. Wrócił po chwili z karafką lemoniady i pięcioma szklankami. Wręczył mi jedną z nich.
– Pamiętasz? – zapytał.
Obracałam szklankę w dłoniach. Piłam z niej, kiedy byłam dzieckiem. Miała na spodzie wygrawerowane margerytki. Uśmiechnęłam się. Wciąż tu była. Stała schowana na jednej z półek w kuchni, jakby czekała na mój powrót. Dziewczyny wyrwały mi ją z rąk. Zaczęły się kłócić o to, która z nich dostanie szklankę po mamie. W końcu doszły do porozumienia, że demokratycznie się nią podzielą.
Pasquale powiedział, że na niego już pora. Zebrał swoje rzeczy i upewnił się, czy wiemy, gdzie wiszą zapasowe klucze, i czy poradzimy sobie z zepsutym zamkiem w drzwiach wejściowych. Czasami były z nim problemy, ale nie dało się z tym teraz nic zrobić, bo w sierpniu tutejszy ślusarz wyjeżdżał na urlop. Położyłam rękę na ramieniu Pasqualego. Uśmiechnął się do mnie. Dodatkowo poinstruował, co robić, na wypadek gdyby w okolicy wyłączono światło, bo to się zdarzało, i gdzie znajdziemy świeżą pościel. Pożegnaliśmy się. Miał do nas wpadać raz dziennie, by podlać ogród albo przeczyścić basen w razie potrzeby.
Odprowadziłam go do wyjścia. Wsiadł na swój nowoczesny rower z przerzutkami.
– To prezent od wnuczka! – krzyknął z daleka, uprze-
dzając moje pytanie, co stało się z jego nieśmiertelnym składakiem.
Poczciwy Pasquale. Zniknął w chmurze beżowego kurzu. Ziemia była strasznie sucha. Przydałby się deszcz.