Kamil Baleja - Tato, no weź. Kupa i inne radości tacierzyństwa - fragment
ROZDZIAŁ 6. KANAŁ
Szkoła rodzenia. Dwa słowa, które zawsze prędzej czy później pojawiają się w słowniku przyszłych rodziców. Czasami zachodzę w głowę, jak to możliwe, że kiedyś ludzie potrafili urodzić bez tych wszystkich instrukcji. A może jakiś Mieszko też zabierał swoją Dobrawę na podobny kurs? Siadali przy ognisku, słuchając, jak matka rodu opowiada o akcji porodowej i kąpaniu dziecka. I na pewno pojawiała się słomiana kukiełka, na której Mieszko uczył się zakładać pradawne pieluchy. Jedno jest pewne: dziś, jeśli nie idziesz na kurs, jesteś samobójcą. Mało tego, jeśli twoja partnerka zaproponuje ci udział w tym wydarzeniu albo dyskretnie podrzuci ci ulotkę szkoły rodzenia, nigdy nie próbuj odmawiać! Na cmentarzach są całe alejki tych, którzy się nie zgodzili.
Małżowina nie posiadała się ze szczęścia, kiedy wybiła godzina pierwszych zajęć. Zachowywała się zupełnie jak dziecko, które pierwszy raz idzie do szkoły. Mało brakowało, a spakowałaby kanapki i ulubioną maskotkę. Wsiedliśmy do samochodu, oczywiście wyszliśmy dwie godziny wcześniej. Musieliśmy być na czas i zająć miejsca w pierwszej ławce. Nigdy nie sądziłem, że przed trzydziestką przyjdzie mi jeszcze zostać prymusem.
Szkoła rodzenia – jak na szkołę przystało – ulokowała się w budynku podstawówki. Takim tradycyjnym, z linoleum na podłodze, lamperią na ścianach i apodyktyczną woźną. Kiedy ta tylko na mnie spojrzała, od razu zacząłem się pocić. Jej okrągła, różowa twarz, krótkie kręcone włosy po trwałej ondulacji nie pozostawiały cienia wątpliwości: „W tym miejscu rządzę ja!”. Na domiar złego ten strój: niby-podomka, a jednak z cechami rasowego munduru Luftwaffe. Miałem nadzieję, że zdołamy przejść niezauważeni, po cichu, na paluszkach. Jak nastolatka wracająca z pierwszej zakrapianej imprezy. Niestety, historie nastolatek zwykle kończą się tak, że na ich drodze staje ojciec, po czym następuje nierówna walka z polskimi głoskami, ta rozpaczliwa chęć, by powiedzieć: „Tatuśśś, ależżż ja byłaaam tylkooo w kinie (głośnie czknięcie), tatuśśś, ja przecieżżż nic nie piłam (jeszcze głośniejsze czknięcie)”.
Podobnie wyglądała nasza próba uniknięcia spotkania ze szkolną Grażyną: była skazana na porażkę. Kiedy woźna tylko nas zobaczyła, ruszyła do ataku jak wściekły pies. Szczerząc kły, wycedziła:
– Dokąd!? Szkoła już zamknięta!
– Ale my do szkoły, tyle że dla bąbelków – odpowiedziałem, jak zawsze bez sensu.
– Bąbelki, srelki – rzuciła. – Już ich nie ma, poszły do domu.
– Ależ skąd, są. Jeden z nich jest w naszym brzuchu! W sensie, w brzuchu Małżowiny. – Jeszcze chwila i będzie jak w aptece, znowu wezmą mnie za dewianta.
– A co mnie obchodzi, co wy jecie? Kawał świńskiej dupki to już wszystkim przeszkadza, teraz to wy paniska wielkie, ze Warszawy, wszyscy muszą jeść jagnię! – Ta rozmowa robiła się coraz dziwniejsza.
– Pani nas źle zrozumiała, my do szkoły rodzenia. – Usłyszałem głos rozsądku.
To niezwykłe, ile razy Małżowina była moim kołem ratunkowym w takich sytuacjach. A mówią, że to kobiety mają wahania nastroju. Ta, jasne.
– A to, kochanieńka, źle trafiliście. To trzeba wejść tymi drzwiami obok basenu, tu jest wejście do szkoły. Prosto, dwa razy w prawo, przy drzewie skręcicie w lewo, a później będą takie szklane drzwi i tam trzeba zadzwonić, to pan woźny was wpuści. – Niebywałe, Grażyna przemówiła ludzkim głosem.
Jeszcze przed chwilą chciała przegryźć mi aortę, a teraz gdyby mogła, zaniosłaby Małżowinę na miejsce. Ciąża to jednak cud natury, zmienia nie tylko kobietę, ale też cały świat.
Korzystając z nagłego przypływu Grażynowej empatii, ruszyliśmy w drogę. Oczywiście zgubiliśmy się kilkanaście razy i zaliczyliśmy kilka standardowych kłótni. Musieliśmy wyglądać jak uciekinierzy z oddziału dla obłąkanych, kiedy idąc po szkolnym dziedzińcu, krzyczeliśmy na siebie, że jak tylko wyjdziemy z tego przeklętego labiryntu, od razu składamy wnioski rozwodowe. Każde z nas miało swój pomysł, jak trafić do tej cholernej, beznadziejnej szkoły rodzenia. Był nawet moment, że chcieliśmy wrócić do Grażyny, aby prosić ją o pomoc, ale po chwili stwierdziliśmy – nareszcie w czymś zgodni – że odnalezienie drogi do jej kantorka będzie tak samo skomplikowane jak trafienie do tajemniczego szklanego przejścia. Kiedy byliśmy bliscy rozpaczy i chcieliśmy już dzwonić po śmigłowiec TOPR-u, zobaczyliśmy, jak jakaś inna para dziarskim krokiem zmierza w kierunku budynku oddalonego od nas o dwadzieścia metrów.
– Przepraszam, państwo na zajęcia do szkoły rodzenia? – zapytałem.
– Tak, lepiej się pospieszcie, zaczynają się za dwie minuty – odpowiedzieli i w czułych objęciach zniknęli za szklanymi drzwiami nieopodal.
Nie wiem, co było gorsze. Czy to, że przez pół godziny szukaliśmy budynku, pod którym staliśmy, czy to, że Małżowina usłyszała, że nici z jej planu zostania prymuską, zajęcia pierwszej ławki i bycia tą hiperaktywną uczennicą, która wyrywa się do odpowiedzi za każdym razem, kiedy nauczycielka zapyta, czy ktoś zna odpowiedź na jakieś pytanie. To była jedna z tych chwil, w których najlepiej milczeć. Cokolwiek powiesz, będzie wykorzystane przeciwko tobie.
W ciszy udaliśmy się do budynku, w którym miała się rozpocząć nasza ciążowa edukacja. Gdzieś w środku czułem, że to jedynie zły początek, a za chwilę cudownie ciepła położna sprawi, że to wszystko pozostanie tylko złym wspomnieniem, anegdotą, którą opowiadasz przy butelce wina.
– Rozbiorą się i usiądą. – A jednak nie.
Ten głos uświadomił mi, że nie trafiliśmy do niebiańskiego uniwersytetu.
– Bardzo przepraszamy za spóźnienie, nie mogliśmy znaleźć wejścia. – Jeśli ktokolwiek zorganizowałby kiedyś konkurs na najbardziej skruszony głos, puchar już miałbym w ręce.
– Siada, nie rozmawia i nie przeszkadza. – Czyli jednak się nie przesłyszałem. Ten ton na początku nie był przypadkiem.
Trafił nam się ten typ specjalisty, który w szpitalu traktuje pacjentów jak meble. Zaczynało się robić ciekawie. Dopiero pierwsze zajęcia, a już tyle niespodzianek. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej.
Zajęliśmy miejsca na małych, niewygodnych krzesłach. Znowu byłem w szkole. Miałem wrażenie, że za chwilę pojawi się pani od matematyki i wyrwie mnie do odpowiedzi, a ja znów będę dukał przy tablicy.
Było jednak znacznie gorzej!
To znaczy na początku były merytoryczne wskazówki, bardzo biologiczne podejście. Co się dzieje teraz z przyszłymi mamami, na jakim są etapie, jak zmienia się ich organizm itd. Zaczynało mi się podobać. Kiedy położna skończyła mówić o tym, jak bardzo zmienia się miednica, poprosiła o zgaszenia światła i oznajmiła, że ma dla nas niespodziankę. Wyświetli film o cudzie narodzin.
Doskonale! Tego mi było trzeba po tym wariackim popołudniu! Pewnie jakaś ckliwa komedia romantyczna, w której rodzi się papuśny gołąbek. Kobieta w pełnym makijażu czule cmoka swoje maleństwo, a następnie podaje je aktorowi o szerokiej szczęce, z fryzurą dwudziestolatka. Ten, skrywając wzruszenie, mówi do kamery przesadnie niskim głosem: „Witaj, kruszynko”. Wjeżdżają napisy końcowe i muzyka Ennio Morricone.
Niestety trafiliśmy na zupełnie inny seans. Bez muzyki, bez efektów specjalnych, typowy dokument z sali porodowej, w której kamerę ustawiono tuż za lekarzem odbierającym poród, dzięki czemu widz mógł zobaczyć każdy szczegół. Dosłownie najdrobniejszy szczególik medycznej procedury zwanej przez przyszłych rodziców cudem narodzin. Jakby wrażeń było mało, główna aktorka wyjątkowo głośno artykułowała, że nie jest oazą spokoju, a przeciskanie arbuza przez otwór wielkości cytryny nie należy do najprzyjemniejszych doznań w jej życiu. Czekaliśmy na amerykański melodramat, a dostaliśmy ubogą wersję filmu Vegi – krew, pot i łzy.
Kiedy obejrzeliśmy ostatnią scenę, a światło w salce na nowo rozjaśniło nasze twarze, w całym pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Mężczyźni siedzieli z otwartymi paszczami, kobiety, skulone w sobie, z niedowierzeniem patrzyły w płótno, na którym jeszcze przed chwilą widziały niszową projekcję, ukazującą, co je czeka. Tylko położna wytarła łzę wzruszenia i powiedziała:
– Prawda, że piękne? To jest właśnie cud narodzin, który niedługo przed wami.
Założę się, że gdyby ten film puszczono na lekcji biologii w liceum, byłby najlepszą metodą antykoncepcji na świecie.
– No, kochani, dość wzruszeń, teraz poćwiczymy miednice. Przejdziemy do sali obok, weźmiecie piłki i trochę na nich poskaczemy – powiedziała i pospiesznie oddaliła się do niewielkiej salki gimnastycznej.
Panował w niej charakterystyczny szkolny zapach, ta niezwykła mieszanka kurzu i niewywietrzonego potu. Na ścianach zamontowano postrach każdego ucznia – drabinki, w narożnikach leżały niedbale ułożone materace, a tuż przy bramce z mocno poluzowaną siatką znalazły się wielkie, zielone dmuchane piłki. Każda z par wzięła jedną i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ktoś przeniósł nas do szkolnych czasów. Kobiety zaczęły piszczeć i skakać jak króliczki Duracella, a mężczyźni chichotali jak nastolatkowie, którzy pierwszy raz obserwują koleżanki w strojach sportowych.
Kiedy spojrzałem na Małżowinę, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Stała z piłką i wydzierała się na nowo poznaną koleżankę, z którą przegrała w wyścigu na skoki.
– Oszukiwałaś, jesteś u pani! Jesteś głupia, nie lubię cię! – krzyknęła i z całych sił cisnęła piłką w ścianę.
Mało brakowało, a doszłoby do rękoczynów. Starałem się trzymać z daleka, żałowałem, że nie mam chipsów, bo czułem, że może się z tego zrobić niezłe show. Nagle jakaś piłka wylądowała tuż obok mojej nogi. Spojrzałem na nią z ciekawością, w sumie nie pamiętam, kiedy ostatnio mogłem pokicać na czymś takim. Rozejrzałem się po sali, każdy był zajęty sobą. Jakieś kobiety ciągnęły się za włosy, partnerzy właśnie pisali na ścianie: „Wojtek i Barbara = zakochana para”, a Małżowina robiła fryzurę lalce Barbie. Każdy pochłonięty sobą. Z pewną nieśmiałością usadowiłem się na piłce i zacząłem się przyjemnie kiwać. W lewo i prawo. Kiedy piłka powoli zaczynała rozciągać dolny odcinek kręgosłupa, usłyszałem głos położnej:
– Świetnie! Doskonale, że pan zaczął to ćwiczenie. Zapraszam wszystkich, pokażemy, jak należy ćwiczyć kanał rodny.
Spojrzałem z przerażaniem na kobietę w białym fartuchu. Czy ona właśnie powiedziała, że mam pokazać wszystkim, jak ćwiczyć kanał rodny? Przecież ja tego tam nie mam, miałem być tylko sekundantem trzymającym ukochaną za rękę, który mówi te nonsensowne zdania: „Dasz radę, oddychaj, mocniej, tak, świetnie ci idzie”.
– No już, nie ociąga się! – Wrócił bezosobowy ton. – Rozszerzy nogi i pokaże wszystkim, jak ćwiczyć kanał rodny.
Ja chyba śnię! Jak do tego doszło? Cała sala obcych ludzi otoczyła mnie wianuszkiem i wszyscy patrzyli, jak wypinam dupsko na piłce, poszerzając (sic!) kanał rodny! Trudno, życie bywa nieprzewidywalne, trzeba zacisnąć poślady – choć w tej sytuacji będzie to raczej niewykonalne – i pokazać wszystkim, jak zawodowo popracować nad swoim kanałem. Jak z małego kanału nad Rudawą zrobić potężny La Manche. Zacząłem się rytmicznie poruszać do przodu i do tyłu. W głowie słyszałem egzaltowany głos Ewy Chodakowskiej: „Dobrze, mocniej! Ból mija, duma pozostaje”. Robiłem coraz odważniejsze wygibasy, kręciłem się na środku parkietu jak baletnica w pozytywce. Jeszcze kilka obrotów, jeszcze dwa piruety i ŁUPPPPPPPPPPPPP.
W pomieszczeniu zapanowała cisza. Położna z przerażeniem spoglądała na rozwój wydarzeń. Kobiety zaczęły cicho łkać, mężczyźni nerwowo zagryzali zęby. A ja leżałem, całując się z klepkami parkietu i czując w ustach posmak trampek kupionych na targu.
– Yyyyyyyy – wydałem z siebie dziwny dźwięk.
W jednej chwili z filigranowej baletnicy zamieniłem się w lwa morskiego, który czeka na nową porcję śledzi.
Okazało się, że w czasie mojego popisu tak mocno rozszerzyłem nogi, że piłka wyśliznęła się spomiędzy nich, a ja wylądowałem na podłodze w pozie rozciągniętej żaby.
– Wyc się ze ało – próbowałem wydusić jakieś zdanie.
Niestety, kiedy jesteś glonojadem przyssanym do podłogi, mówienie nie idzie za dobrze.
– Wyć mu się zachciało? – dopytywał ktoś z publiczności.
Przewróciłem się na plecy i wydukałem:
– Nic się nie stało, spokojnie.
Usłyszałem masowe wypuszczanie powietrza. Podniosłem się z podłogi i rozmasowałem bolący łokieć. Miałem ćwiczyć kanał rodny, a wyszedł z tego klasycznie polski przekop Mierzei Wiślanej.