Julia Łapińska 'Czarny portret' - fragment
Kelner przynosi dziennikarzowi jeszcze jeden koktajl. Inga przygląda mu się z ukosa. Kreft nie odmawia sobie przyjemności. Zwłaszcza że delikatny zapach majowych truskawek kusi świeżością.
– Więc najpierw opowiem wam, jak poznałem pana Zygmunta – zaczyna młody, a potem znów robi pauzę i prowokująco wolno delektuje się przez rurkę gęstym napojem.
– Spotkaliśmy się po raz pierwszy w grudniu zeszłego roku. Dużo przesiadywałem wtedy w kawiarni pensjonatu Gretkowskich. Kurant, tak się nazywa. Poniemiecki budynek położony na obrzeżach parku Zdrojowego w Połczynie.
– Musieli włożyć w remont sporo pieniędzy – zauważa Kuba.
Michał kręci przecząco głową.
– Niekoniecznie. Kupili go stosunkowo niedawno, kilka lat temu, w dobrym stanie. Ktoś to już prowadził. Nawet nie zmienili nazwy. Zostawili tę samą ekipę kelnerek i menedżerkę. Nikogo nie zwolnili. Porządni z nich ludzie. No nie?
Inga i Kuba wymieniają szybkie spojrzenia. Jest pewna, że oboje znowu pomyśleli o tym samym. Skąd Gretkowscy mieli pieniądze na pensjonat w popularnej, sanatoryjnej miejscowości? Może nie ma tu żadnej sensacji. Najpewniej w grę wchodzi bankowa pożyczka, którą spłacają, ale taki budynek musi być wart kilka milionów. Zleci Julkowi, żeby to sprawdził. A jeśli okaże się, że zaginiona nie żyje, Maja Korycka dostanie w spadku pensjonat. Nad tym też warto się zastanowić. Dziedzicząc tyle, będzie mogła sobie pozwolić na porzucenie pracy nauczycielki, która mimo chwały i glorii bywa pewnie jednym z trudniejszych zawodów świata.
Inga przekrzywia głowę i patrzy badawczo na młodego reportera.
– Często tam wpadałeś? – pyta.
– Bez przesady, chociaż znałem to miejsce od lat. Oprócz kawy można w ładnym, przytulnym wnętrzu napić się piwa i zjeść całkiem przyzwoity obiad.
Michał wygładza podkoszulek opięty na brzuchu, jakby przypomniał sobie, że znowu zgłodniał.
– Ale przed chwilą powiedziałeś, że w grudniu zeszłego roku bywałeś w pensjonacie Gretkowskich częściej.
– To prawda. Dziwny był to dla mnie grudzień. Zerwałem z dziewczyną. Wychodziłem z domu każdego wieczoru, żeby nie złapać doła. Byle nie być sam. A poza tym, potrzebuję ruchu i towarzystwa, kontaktów. To ważne w mojej pracy. Jestem od roku na etacie w „Aktualnościach Połczyńskich”, więc dobrze się czasem pokręcić w miejscach, gdzie po prostu można wpaść na jakiś temat.
Inga kiwa głową.
– Wychowałeś się w Połczynie czy jesteś przyjezdny?
Kreft uśmiecha się szeroko, ale jakoś dziwnie.
– To pierwsze. Od dziecka mieszkam w Połczynie. Nawet poród był domowy, przebiegł tak szybko, że mama nie zdążyła do szpitala. Pępowinę odcięła sąsiadka. I tak już od narodzin mam awanturnicze życie. Połczyn to moje ulubione miejsce na świecie, jestem połczynofilem! – Śmieje się ze swojego żartu. – I teraz taka ciekawostka: wychowałem się w wielorodzinnym budynku należącym do dawnego kompleksu Luisenbad. Teraz to już trochę, niestety, ruina, ale za to w pięknej, parkowej okolicy. Tak mi przyszło do głowy, że lepiej być ruderą w ładnej okolicy niż ruderą w industrialu, no nie? A potem studiowałem w Toruniu. Drogie miasto, więc na razie wróciłem na stare śmieci.
Krall wyciąga z paczki papierosa.
– Do brzegu, Michał. Jak się poznaliście z panem Zygmuntem? – pyta, sięgając po leżącą na stole zapalniczkę, i odpala. – Zagadałeś pierwszy?
– Otóż było inaczej. Wyobraźcie sobie, że to starszy pan mnie zaczepił.
– Dlaczego?
– Myślę, że z powodu książki, którą czytałem. Kojarzycie nazwisko Hrabar? Konkretnie Roman Hrabar?
Krall zaciąga się papierosem.
– Obawiam się, że nie.
Inga milczy zmieszana. Ton dziennikarza sugeruje, że powinna znać dokonania Romana Hrabara. Ma ochotę sięgnąć teraz po komórkę i natychmiast wyguglować to nazwisko.
Michał przeciąga dłonią po gęstej czuprynie szybkim, nerwowym ruchem.
– Szkoda, że nie słyszeliście. No tak to już jest. Czas wszystko zaciera. Nawet osoby takiego formatu znikają z ludzkiej pamięci. Dobrze, że chociaż zostają pomniki. Powiem wam, że Hrabar wyjątkowo zasłużył na pomnik. To adwokat, który po wojnie sprowadził z terenów Rzeszy dziesiątki zgermanizowanych polskich dzieci. Przywrócił im tożsamość ukradzioną przez nazistów. Wielu znalazł z powrotem ich rodziny, ale niektóre po powrocie z Niemiec dorastały w polskich sierocińcach. Opisał te poszukiwania w książce „Lebensborn”, czyli źródło życia. To książka, którą czytałem, kiedy zaczepił mnie Gretkowski. Z jej powodu starszy pan nabrał ochoty, żeby ze mną porozmawiać.
– Lebensborn? – Krall powtarza z niedowierzaniem.
W odpowiedzi dziennikarz kiwa głową.
– Zawsze kręcił mnie ten temat. Zwłaszcza że właściwie wychowałem się w dawnym kompleksie Luisenbad. To był jeden z największych ośrodków Lebensbornu. Moi rodzice dalej tam mieszkają. Ja już w centrum Połczyna. Ile można żyć pod jednym dachem ze starymi, no nie?
– Tam jest teraz sanatorium?
Kreft przytakuje.
– Borkowo, tak się aktualnie nazywa. Ale przed drugą wojną oraz w jej trakcie był w tym miejscu Lebensborn z przyległościami, które jako całość nosiły nazwę Luisenbad. Właśnie taki napis widniał nad bramą, kiedy wjeżdżało się szeroką bukowo-dębową aleją.
– Byłam w tamtej okolicy, w Połczynie, na majówce dwa lata temu – rzuca Inga. – Przejeżdżałam przez to twoje Luisenbad, to znaczy Borkowo.
– Rowerowa majówka? – domyśla się dziennikarz.
Inga odpowiada uśmiechem.
– Dobrze zgadłem, no nie? Aktywni turyści w Połczynie zawsze wybierają jedną z dwóch opcji. Albo szlak konny, albo rowerowy. Obstawiłem, że wolisz rowery.
Kręci głową rozbawiona. Czyli młody wrzucił ją do puli: „aktywna turystka”. W Połczynie była już kilka razy. To godzina z Bornego, a miejscowość ma aurę, która przyciąga. Chyba ze względu na niezwykle orzeźwiające powietrze. Pachnie świeżą ziemią i liśćmi. Jest tam coś magicznego. Może przez te drzewa, może przez borowiny po kilku godzinach spaceru czujesz, jakbyś się odrodził. Nie bez przyczyny Połczyn to uzdrowisko z trzystuletnią tradycją. Część okolicy stanowi rezerwat przyrody. Wspomnienie majówki jest bardzo przyjemne, chętnie by ją powtórzyła. Objechali z Mundim na rowerach kilka jezior, szusowali drogami pełnymi starych drzew. Zatrzymali się przy sanatorium Borkowo, ogrom tego gmachu do dziś robi wrażenie. Werandy, balkony i tarasy wyrastające z półokrągłych brył. Wtedy właśnie dowiedziała się, że to tutaj pod koniec wojny były germanizowane polskie dzieci. Mundiemu brak historycznego zacięcia, nie potrafił opowiedzieć jej wiele. Obiecała sobie, że doczyta, ale potem nie znalazła czasu. Pamięta, jak stali w milczeniu przed najpiękniejszym budynkiem dawnego Luisenbadu, a ona wyobraziła sobie, że to malownicze miejsce kilkadziesiąt lat temu roiło się od fanatyków, których opętała wizja rasy doskonałej. Rasy panów, którzy wobec ich zdaniem mniej udanych postanowili zastosować ostateczne rozwiązanie.
Ogólnie to wiecie, o co chodzi z ideą Lebensbornu? – dopytuje Kreft.
Kuba gasi papierosa, wciskając go mocno w popielniczkę.
– Trochę się orientujemy, ale liczymy na lekcję uzupełniającą. Szczególnie o tym Romanie Hrabarze – zachęca go, chłopak ma sporą wiedzę na ten temat.
– To był adwokat. Bardzo uparty człowiek. – Michał zaczyna opowiadać poważnym głosem. – Hrabar całe życie poświęcił problemowi zaginionych polskich dzieci. Precyzyjniej byłoby powiedzieć: wykradzionych. Czasy były podłe. Do Luisenbadu zwożono malców, którzy mieli jakieś niemieckie korzenie albo, co częstsze, blond włosy i błękitne oczy. Po prostu malutkich Polaków, którym wymazywano pamięć. Germanizacja była jednym z priorytetowych celów Lebensbornu, szczególnie pod koniec wojny. Wykrwawiająca się Rzesza potrzebowała nowych, odpowiednio aryjskich obywateli. A Lebensborny ich produkowały.
– Źródła Życia – wtrąca Inga.
Michał patrzy na nią zaskoczony.
– Znasz niemiecki?
– Moja babka, z domu Ebercharter, była Niemką. Spolszczoną, z Wielkopolski – dodaje szybko, widząc jego skrzywioną minę.
Dziennikarz odchyla się na krześle.
– A nie wyglądasz. – Przykłada dłoń do czoła, jakby raziło go ostre słońce na hotelowym tarasie.
– A co? Niemki to tylko blondynki? Jestem ruda właśnie po babce. Ale nie mówimy teraz o mojej rodzinie. Wróćmy do Zygmunta Gretkowskiego. Dlaczego cię wtedy zaczepił?
Kreft przygryza usta, jakby się zastanawiał.
– Myślę, że przede wszystkim z powodu książki. Już wam powiedziałem. Zresztą on lubił rozmawiać z ludźmi, tak jak ja. Od razu złapaliśmy kontakt. Był już mocno po osiemdziesiątce, ale wciąż ciekawy świata. Dobra cecha na starość. Miał dużo uroku osobistego, choć taki trochę ekscentryk. Żałujcie, że go nie poznaliście.
– Szkoda, ale teraz do rzeczy – Kuba zniecierpliwiony postukuje trampkiem o drewnianą podłogę na tarasie, jakby wybijał rytm. – Nad czym pracował Gretkowski. Konkrety.
– To było związane z książką Hrabara, którą wtedy czytałem do mojej pracy magisterskiej na studiach dziennikarskich. Chciałem zgłębić i opisać historię tego miejsca na tyle, na ile się da po latach. Potem nawet może stworzyć własny zbiorek reportaży? Wydawcy chętnie publikują takie rzeczy, biorą nawet debiutantów, jeśli to jest w porządku napisanie.
Inga odruchowo ma ochotę go poprawić i powiedzieć, że nie mówi się „w porządku napisane”, tylko „porządnie napisane”, ale przecież nie ona jest tu dziennikarką, nie ona ma ambicje pisać książki. A Michał opowiada dalej:
– Wiecie, że urodziłem się dosłownie w jednym z tych budynków, które należały kiedyś do Lebensbornu? Ile to ja razy zapuszczałem się na rowerze przez aleję do parku Zdrojowego. Całe dzieciństwo pomykałem na małym, zardzewiałym rowerku w te i we w te...
Kuba wyciąga z paczki przedostatniego papierosa. Przestał je już dziś liczyć. Kiedy od przedwczoraj nie pije, pali dwa razy więcej.
– Nie interesuje nas twoje dzieciństwo. Wróćmy do Gretkowskiego. Umowa była prosta.
– I po co te nerwy? – Kreft pociera dłoń o dłoń. – Serio, zachowujesz się jak glina, Kuba. Ona jest spokojniejsza. – Wskazuje Ingę, która odpowiada mu kwaśnym półuśmiechem.
– No dobrze, ale dlaczego Gretkowski zwrócił uwagę na tę książkę Hrabara? Też interesował się historią Połczyna? – pyta Inga.
– Zagadnął mnie, bo sam jako młody mężczyzna, nastolatek właściwie, spędził kilka miesięcy w pewnym Lebensbornie. Coś już wam świta, kochani?
Krall zdejmuje folię z paczki papierosów i ją zgniata. Protekcjonalność młodego go wkurza, Kreft pewnie nazywa to luzem.
– Przecież Zygmunt był Polakiem. Miał polskie nazwisko – zauważa Inga.
– Ha, no właśnie nie do końca. – Dziennikarzowi sprawia przyjemność przyglądanie się ich napiętym twarzom. – Nie do końca – kiwa głową. – Gretkowski to Kaszub, wcześniej nazywał się Albrecht, po wuju, który go wychowywał i który podpisał volkslistę. To polskie Gretkowski przyjął po pierwszej żonie. Dobre rozwiązanie w latach pięćdziesiątych w zrujnowanej wojną Polsce. Niemieckie budziło agresję. Słuszną. Z nazwiskiem Albrecht lepiej było się nie afiszować. A teraz ja wam zadam pytanie, ciekawe, czy odpowiecie. – Michał Kreft uśmiecha się chytrze. – Skoro Lebensbornów w czasie wojny na terenie Rzeszy były setki, to jak myślicie, w którym przebywał Gretkowski?
Inga zgaduje od razu. To proste. – W Luisenbadzie – rzuca bez namysłu.
Michał klaszcze w dłonie.
– Brawo! Skąd wiedziałaś?
– Zaczęłam łączyć kropki – tłumaczy z rozpędu i zaraz pochmurnieje.
Od dziecka męczy ją nieustanny przymus wyjaśnień. Tak właśnie są tresowane dziewczynki. Ciągle trzeba się tłumaczyć. Szefowi, mężowi, panu w urzędzie, przypadkowemu facetowi na ulicy. Inga czuje złość, bo syndrom wiecznie tłumaczącej się kobiety znowu zwyciężył.
– Widać, że jesteś policjantką. – Młody kiwa głową, w czym przypomina figurkę małego, brązowego i pucołowatego pieska, jakiego w czasach jej dzieciństwa umieszczało się za tylną szybą samochodu.
– W związku z tym, że nią jestem, będę miała do ciebie jeszcze kilka pytań – odpowiada mu chłodno pani podkomisarz.
Kreft uśmiecha się kąśliwie, a Kuba pochyla w stronę Ingi.
– Podsumujmy. Gretkowski wraca po latach do Luisenbadu, a obecnie Borkowa, na terenie Połczyna-Zdroju. Kupują tu z żoną pensjonat. Można powiedzieć, że jego życie zatacza krąg. Ciekawy zbieg okoliczności. – Rzuca Indze kolejne wymowne spojrzenie. Oboje czytają ze swoich oczu to, co jednocześnie pomyśleli. Za dużo w tym wszystkim przypadków. Chcą przycisnąć Krefta jeszcze mocniej, gdy na taras wpada Łuszkinow. Ciężko dyszy. Strapiona mina starego fotografa wyraża coś między zniechęceniem a wkurzeniem.
– Kuba, dobrze, że cię znalazłem! – Podchodzi do ich stolika, przysuwa sobie krzesło i siada, głośno wzdychając. Nie zważa na to, że wpadł w sam środek ich rozmowy. Opiera głowę o dłoń i prosi tonem bezradnego dziecka: – Musisz mi pomóc, Kuba. Mam dość! Jak to się mówi, wymiękam. Seniorzy wpadli w jakąś zbiorową histerię. A kilka staruszek po prostu nie daje się uspokoić. Rozeszła się plotka, że Gretkowskiego ktoś zamordował, i jedna z najstarszych pań dostała ataku paniki. Siedzi w stuporze. Cały czas powtarza, że śmierć Zygmunta to dopiero początek. Że teraz zacznie się seria zgonów. No mówię ci, wariatka! Do tego ubzdurała sobie, że to sponsor imprezy chce wszystkich wykończyć. Powtarza, że specjalnie ich tu zaprosił. Wyobrażasz sobie? Istny koszmar.
***
Zagramy dziś bez Zygmunta, we trójkę, żeby uczcić jego pamięć. – Alicja patrzy w oczy Ignacego, który siedzi naprzeciwko, a potem przenosi spojrzenie na Tomasza. Panowie poważnie kiwają głowami, milczą, choć to, że zaraz przemówią, jest pewne. Nie da się uniknąć rozmów przy brydżu, szczególnie w pierwszej fazie licytacji. Zagrają wariant dla trzech osób. Karkołomne emocjonalnie, ale pozwoli oderwać myśli od tragicznej śmierci przyjaciela. Wzburzeni wydarzeniami i smutni zdecydowali, że potraktują dzisiejszą partię jak hołd dla Zygmunta, zapalonego brydżysty. Nawet w tragicznych okolicznościach trzeba zrobić wszystko, by funkcjonować normalnie. A przynajmniej próbować. Żyć, póki życie przed nimi. A Tomasz upiekł dla nich szarlotkę, jeszcze w Połczynie. Zawsze przyniesie coś słodkiego na brydżowe spotkanie. Wyłożył na stół, ale nikt się jakoś nie częstuje.
Od kiedy dowiedzieli się o śmierci kolegi, nie potrafią sobie znaleźć miejsca. Alicję dręczy bezsenność. Powodem są też problemy z tarczycą, ale przede wszystkim starość. Po osiemdziesiątce bardzo widać zużycie organizmu. Błędy i zaniedbania młodości dają się we znaki. Trzeba ostro walczyć, żeby nie przyszła demencja. Ona na szczęście podchodzi do tematu z właściwym sobie sprytem. Najważniejsze to nie zardzewieć. Szczególnie umysłowo. Kijki, nordic walking, oto jej sposób na dobrą formę. A od kiedy powstał Klub Spacerowicza w jej mieście, uczestniczy pilnie w zajęciach. Mózg jest przecież połączony z ciałem. Wielu się poddaje i kładzie do łóżka, myślą, że jak będą odpoczywać, pożyją dłużej. Co za bzdura! Jej w lipcu stuknie osiemdziesiąt jeden lat i dziękować Bogu, intelekt ma jak brzytwa.
Siedzą teraz jak zawsze. Alicja, Tomasz oraz Ignacy. W tym samym układzie kart. Brakuje tylko Zygmunta. Jego miejsce jest puste, przykro patrzeć w tę stronę. Przyjaźń całej czwórki zaczęła się właśnie od kart. Dwa lata temu pewnego popołudnia Alicja przyszła z Ignacym do Kuranta. Chciała się napić dobrej kawy, ale przede wszystkim poszukać chętnych do brydża. W miejscowości sanatoryjnej takiej jak Połczyn emeryci umilają sobie popołudnia hazardem. Wystarczy zagaić grzecznie i się uśmiechnąć, a towarzystwo się znajdzie. Alicja ma ładny uśmiech. Nie potrzebuje nawiązywać znajomości przez te, jak to jej wnuczek nazywa, aplikacje. Swoją drogą, dziwaczne to nowe pokolenie. Pewnie wszystkie kolejne pokolenia są dla poprzednich osobliwe. A jednak tylko oni, ci młodzi, chodzą non stop podłączeni do tych małych aparacików. Jakby mieli do nich przyłączone mózgi. Oczu oderwać nie mogą! I z tego też powodu rzadko według Alicji na siebie patrzą. Ona by zwariowała, gdyby ktoś kazał jej żyć w ten sposób. Sama nie pozwoli przyssać się do podobnego ustrojstwa. Nie ma komórki, choć syn i córka uważają, że powinna mieć. Wiadomo, chciałyby gołąbeczki matkę kontrolować. Szczególnie od kiedy Alicja dekadę temu została wdową. Przesadzają, jak to dzieci. Zawsze mogą zadzwonić na stacjonarny. Jeśli akurat Alicja jest w domu.
Starsza pani zaczyna rozdawanie kart. W brydża można grać wszędzie. Na plaży, w knajpie, w hotelowym apartamencie, gdzie właśnie rozegrają partię.
Sztuka karcianego, logicznego myślenia jest najdoskonalszą ze sztuk. Najważniejsze, by zachować układ. W wersji klasycznej, idealnej, są to cztery osoby. Po dwie pary siedzące w kwadracie, każda naprzeciwko siebie. Chyba że tak jak teraz jest pomniejszony skład. Wariant na trzy osoby, z tak zwanym dziadkiem.
Alicja kątem oka widzi, jak Ignacy dyskretnie poprawia zęby, potem posyła jej delikatny uśmiech. Dobrze, że ona całe życie o nie dbała i wciąż ma większość własnych. Poza Tomaszem, który ich zna, wszyscy w hotelu myślą, że Alicja z Ignacym są parą. Dla niej to przede wszystkim sąsiad z tego samego bloku, z którym czasem wychodzi do miasta. Kiedyś, kiedy żyli jeszcze żona Ignacego i mąż Alicji, grywali w brydża u jednych lub u drugich. I tak to poszło, znajomość się zawiązała. A jak doświadczysz z kimś namiętności do kart, połączy was to na zawsze.
Alicja zaczyna rozdanie, ale Tomasz nawet nie patrzy w swoją część talii. Nie robi w nich jak zwykle pedantycznie porządku kolorami.
– Trudno będzie grać bez Zygmunta – odzywa się melancholijnie, dokładając smutku do dusznej atmosfery w pokoju.
Pozostali kiwają głowami.
– Cały czas mam wrażenie, że wtedy w nocy nawaliłem – dodaje cicho.
Alicja odczuwa impulsywny przymus, żeby przyznać mu rację. Powstrzymuje się, choć zwykle nie trzyma języka za zębami. Rzeczywiście nawalił. Na tym luksusowym wyjeździe pod Kołobrzeg trafili z Zygmuntem do jednego pokoju. Fakty są takie, że Tomasz mógł na przyjaciela rzucić okiem. A tymczasem zasnął.