Joanna Chmura - To nawet lepiej - fragment
Sztuka radykalnej akceptacji
Zmiana, która jest nieodłącznym elementem życia, często idzie w parze z rozczarowaniem. To ten stan, kiedy miało być jakoś, a wyszło inaczej. Na przykład czekaliśmy na coś, a potem się to nie wydarzało albo wcale nie było tak fajnie, jak myśleliśmy, że będzie. Może poszliśmy na pierwszą randkę i to okazało się jedną wielką katastrofą. Zmieniliśmy pracę, mając nadzieję, że będzie lepiej, a jest dużo gorzej niż w tej poprzedniej. Rozpoczęliśmy proces leczenia, ale nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Przeżywanie rozczarowań jest bolesne, momentami nawet bardzo, choć samo słowo – paradoksalnie – brzmi magicznie. Dlaczego? Bo mieszczą się w nim dwa elementy: „czarowanie” i „roz”, co może oznaczać, że próbujemy zaczarować, ale robimy to tylko raz i kiedy się nie udaje, to porzucamy proces czarowania, wyobrażania, kreowania. Czyżby właśnie tak było z rozczarowaniami, że na jednym razie się kończy?
O czym jest czarowanie? O tym, że chcemy, żeby rzeczywistość była taka, o jakiej marzymy, czyli najwspanialsza.
Wyobrażamy sobie różne rzeczy i mamy nadzieję, że się ziszczą. Czarujemy, że po powrocie do domu ktoś nam podstawi pod nos lampkę wina, przyniesie koc i da w prezencie święty spokój. Albo że w pracy zrekrutują jeszcze jedną osobę do zespołu, co by nas bardzo odciążyło. Pragniemy na weselu koleżanki bawić się cudownie, żeby nie zmąciła nam tej zabawy dyskusja zwaśnionych rodzin. Ale rzeczywistość często okazuje się inna. Po przyjściu do domu odkrywamy, że w pralce tkwi od wczoraj niewyciągnięte pranie, wino dawno się skończyło, a koc jest cały w kłakach domowych sierściuchów. Dowiadujemy się, że rekrutacja jednak się nie odbędzie, bo są ograniczenia budżetowe, i nie wiadomo, czy nie będzie zwolnień, a na weselu posadzili nas dokładnie pośrodku dwóch skonfliktowanych od lat rod
Rozczarowanie to nic innego jak namalowany niewidzialnymi farbami obraz naszych oczekiwań. Niewidzialnymi, bo są, a zaraz potem ich nie ma. Rozczarowania mogą dotyczyć wszystkiego: pracy, zdrowia, ciała, rozwoju, wiary. Rozczarowujemy się tym, że z planowanego awansu nic nie wychodzi albo że relacja, która dobrze się zapowiadała, nagle się kończy. Może też chodzić o nasze ciało, które chcemy, żeby schudło, a to się nie dzieje, lub żeby wyzdrowiało, a jest coraz gorzej. To mogą być również rzeczy dotyczące relacji nieromantycznych – przyjacielskich, rodzinnych, zawodowych, a także wyobrażeń, jakie mamy odnośnie do czyichś zachowań, wyborów czy przekonań. Chcemy, żeby rodzice zaakceptowali nasz sposób bycia albo przyjaciele wspierali zmianę zawodową. Chcemy, żeby zwierzchnicy albo koledzy poparli nasz pomysł czy też rodzina podzieliła się spadkiem po równo.
Niestety, ta ważąca tonę lista oczekiwań to, prędzej czy później, kaplica wielu relacji. Nie żadna tam urocza kapliczka, w której bierze się ślub i wszyscy wokół się cieszą, ale ciemna kaplica, a w niej leżąca trumna relacji i dookoła słychać płacz i zawodzenie. Dlaczego tak jest? Bo ten ktoś, wobec kogo mamy wyśrubowane oczekiwania, często nie ma szans ich spełnić. Główny powód jest taki, że niejednokrotnie po prostu o nich nie wie. Czasem my sami i same do końca ich nie rozumiemy, choć przecież są nasze własne. Magiczne „domyśl się” rzadko działa. Może przy dobrych wiatrach ktoś się czasem wstrzeli i jakimś cudem dopasuje do naszych oczekiwań, bo będzie pamiętał, że lubimy owsiankę na śniadanie, i sam z siebie ją zrobi. Może raz w życiu ktoś kupi bilety na wymarzony przez nas koncert, bo wie, że kochamy tego wykonawcę. Niestety, w większości przypadków ta lista niezrealizowanych pragnień ląduje na cmentarzu oczekiwań i generuje złość, smutek, żal i gorycz.
Jak łączyć te dwie rzeczy ze sobą: chcieć czegoś, ale jedno- cześnie nie mieć oczekiwań? Uprzedzam, że zaraz przytoczę zdanie, którego sama nie lubię. Ale muszę je sobie od czasu do czasu powtarzać, żeby nie wylądować na wspomnianym wyżej cmentarzysku moich własnych pięknych, okrągłych i kolorowych oczekiwań. Gotowi/gotowe?
„Oczekiwanie to rozczarowanie”.
Podobno łatwiej się żyje bez oczekiwań, ale nie jestem pewna, czy to w ogóle możliwe, bo nieposiadanie oczekiwań jest arcytrudne. Z pewnością jest to życie mniej bolesne, bo zwyczajnie rzadziej się rozczarowujemy, ale czy łatwiejsze – mam wątpliwość. Jeśli chcemy, żeby coś było x, a ono jest x+2 albo n-x, trudno nam to będzie zaakceptować, pogodzić się i polubić alternatywną wersję naszych wyobrażeń. (Swoją drogą, pisząc te słowa, odkryłam, że możesz wyjść z klasy o profilu matematyczno-fizycznym, przeprowadzić się 300 kilometrów dalej, ale mat.-fiz. nie wyjdzie z ciebie nigdy, więc nie wzdrygajcie się na te porównania matematyczne).
Co się z nami dzieje, kiedy się rozczarowujemy? Natychmiast pojawiają się wspomniane wyżej emocje. Mało przyjemne, prawda? Same te uczucia to już dużo przeżyć dla naszego serca, a do tego dochodzi umysł i jego sposób działania. Uaktywnia się w nim mechanizm, o którym obrazowo pisze wspominana tu kilkakrotnie dr Brené Brown, badaczka z Uniwersytetu w Houston. Ten mechanizm nazywa „gównianym pierwszym szkicem” (ang. shitty first draft). Jest to wyszukany system naszej głowy służący kreowaniu nieistniejących historii najczęściej na naszą niekorzyść. Chodzi o tworzone w głowie scenariusze, które opieramy na zaledwie jednym lub dwóch solidnych faktach. Jak to może wyglądać? To są te momenty, w których ktoś w trakcie rozmowy z nami niespodziewanie przewróci oczami, a my nagle nabieramy pewności, że go nudzimy, jest niezainteresowany albo że nas nie lubi. Albo kiedy nasza szefowa od pięciu dni nie odpisuje na maila i myślimy, że to dlatego, że nas nie szanuje, ignoruje albo nie jesteśmy dla niej tak ważni, jak cała reszta zespołu. Nazwę tego mechanizmu Brown zaczerpnęła od Anne Lamott, pisarki, która mówi, że każdą książkę zaczyna od napisania „gównianego pierwszego szkicu”, który… nadaje się jedynie do kosza. Dopiero kolej- ne wersje nadają się do czegokolwiek, potem każda następna jest coraz lepsza, aż wreszcie powstaje książka.
Ten mechanizm jest bardziej powszechny, niż nam się wydaje. Pojawia się, kiedy wysyłamy do kogoś wiadomość i patrzymy, jak te trzy kropeczki przeskakują radośnie na ekranie naszego telefonu, zwiastując nadchodzącą odpowiedź. Wpatrujemy się w telefon, mając nadzieję, że im bardziej będziemy się w niego wpatrywać, tym bardziej ta wiadomość przyjdzie. Ale ona nie przychodzi. To właśnie wtedy, kiedy brakuje nam danych, nasz umysł rozpoczyna taniec zmyślonych scenariuszy, odpowiadając sobie na pytania: dlaczego nie odpisała?, dlaczego nie dokończył?, dlaczego nic na to nie powiedział? „Gówniane pierwsze szkice” mogą brzmieć mniej więcej tak: już mu nie zależy, ma mnie w nosie, obraziła się, inne rzeczy są dla niej teraz ważniejsze. Znacie to? Potrafimy stworzyć cały skomplikowany łańcuch hipotetycznych wyjaśnień, z których prawdopodobnie żadne nie okaże się prawdziwym, ale raczej wszystkie okażą się bolesne.
Kiedy mój tata chorował i wiedzieliśmy, że powoli zbliża się koniec, każde nieodebrane połączenie od mamy od razu podpinałam pod ten „gówniany szkic”. Zanim przycisnęłam
zielony przycisk w telefonie, mój umysł rozpoczynał proces żałoby. Kiedy okazywało się, że mama dzwoniła na przy- kład, żeby zapytać, czy kupowane przeze mnie musli było jakiejś szczególnej firmy albo czy pamiętałam, żeby wziąć te jabłka, które dla mnie kupiła, miałam ochotę mój umysł ukręcić i wyrzucić za okno. Możecie sobie wyobrazić, ile razy przeżywałam nadchodzącą trudną informację, zanim ona naprawdę nadeszła. Spodziewałam się zawsze najgorszego, bo tego najbardziej się bałam.
Te scenariusze takie właśnie będą: złe, gorsze albo te najgorsze, których się najbardziej boimy. Jak każdy mechanizm psychologiczny ten też ma swoje uzasadnienie, choć wydaje się tak na logikę zupełnie zbędny i wprowadzający niepotrzebne zamieszanie. Dlaczego go więc mamy? Wymyślamy najtrudniejszy scenariusz, żeby – paradoksalnie – poczuć ulgę, bo w naszym umyśle wydarza się już to, czego się najbardziej boimy, zatem nie musimy się dłużej tego czegoś bać. Dla naszego umysłu nie ma znaczenia, czy te scena- riusze są prawdziwe, czy nie – dla naszego umysłu najważniejsze jest cokolwiek ustalić i wiedzieć, jak jest.
Pytanie brzmi: czy i jakie jest wyjście z tak zastawionej pułapki umysłu? Jest, a nawet nie jedno, tylko dwa. To pierwsze to radykalna akceptacja, a to drugie to zaufanie – do siebie i do innych. Obie te siły potrafią obezwładnić nasze oczekiwania i ukrócić panoszące się „gówniane pierwsze szkice”.
Zacznijmy od tego pierwszego. Zjawisko radykalnej akceptacji poznałam dawno temu podczas jednego z wyjazdów do USA. Do Stanów latam często – w sprawach zawodowych, w związku z przynależnością do grupy certyfikowanych facylitatorów metod pracy dr Brené Brown. Jeżdżę tam, żeby się szkolić, rozwijać, uczyć i spotykać z moimi kolegami i koleżankami po fachu, których i które uwielbiam. Pod- czas tygodniowego Courage Camp wieczorami często się spotykamy, żeby porozmawiać o pracy, o życiu, o tym, co u nas. Gadamy o wszystkim i gadamy głęboko. Bierzesz wodę, wino, herbatę czy co tam chcesz, dołączasz do grupy i w pierwszych słowach mówisz o tym, co cię boli albo cieszy, co ci się uda- ło albo nie. Nie ma „miętkiej” gry i gadania o pogodzie, oj, nie ma. Podczas jednego z takich wydarzeń – przy wspaniałym kalifornijskim winie – odbyliśmy długą i głęboką rozmowę o wpływie dzieciństwa na nasze życie. A że każdy/każda z nas pochodzi z innego kraju, studiował/studiowała co innego i ma inne życie zawodowe, to rozmowie o tych wpływach nie było końca. Kiedy na podsumowanie wspólnie stwierdziliśmy, że często boksujemy się z przeszłością, mając nadzieję na jej zmianę, zamiast żyć w teraźniejszości, jedna z koleżanek zapytała: „A czytałyście Radical Acceptance Tary Brach?”. I to był moment, w którym wiedziałam, że ta książka jest tym, czego potrzebuję, a jednocześnie absolutnie nie tym, co chciałabym przeczytać. Wiedziałam, że będzie zaproszeniem do tego, żeby siebie i innych uwolnić od oczekiwań dotyczących przeszłości, która – choćbym się bardzo starała – to nigdy, przenigdy się już nie zmieni.
Nasza rozmowa krążyła wokół tego, że zdarzeń z przeszłości już się nie da zmienić, poprawić, odwrócić, więc możemy jedynie to wypierać i odrabiać lekcje w sposób nieświadomy, czyli powielać schematy, chorować czy sabotować szczęście albo nazwać to, co się wydarzyło, i zaakceptować to, co miało miejsce i miało na nas wpływ. Ta druga opcja może oznaczać na przykład przyznanie, że jesteśmy DDA (dorosłym dzieckiem alkoholika), albo to, że w naszym domu nie było przestrzeni na zabawę, albo to, że mieliśmy mało pieniędzy i jedynym ratunkiem było wsparcie MOPS-u (miejskiego ośrodka pomocy społecznej), z którego naśmiewali się nasi koledzy czy koleżanki.
Swoją drogą, kiedy o tym rozmawialiśmy, to zdałam sobie sprawę, że nasz stolik był na tle innych stolików w tej restauracji wyjątkowo głośny i rozemocjonowany – co uznaję za potwierdzenie wspaniałości tych rozmów. Ale w pewnym momencie jedna z koleżanek uznała za stosowne przeprosić kelnerkę, która nas wtedy obsługiwała: „Przepraszamy, że jesteśmy takie głośne. Obiecujemy być spokojniejsze”. Kelnerka z rozbrajającym uśmiechem odpowiedziała nam: „Kochaniutkie, jestem tu, żeby was obsługiwać, a nie oceniać”. Czym przypadkowo oddała esencję zjawiska radykalnej akceptacji.
Po takiej dyskusji i rekomendacji książkę oczywiście od razu kupiłam, przywiozłam do Polski, rozpakowałam i… odłożyłam na półkę zwaną „książki na później… dużo później, czyli kiedy będę mieć odwagę się nimi zająć”. Z pewnością też macie takie stosiki pozycji do przeczytania. Znam siebie dobrze i wiem, że kiedy prokrastynuję z jakąś lekturą, to przeczuwam, że ta książka prawdopodobnie mnie zmieni. Zwyczajnie uciekam przed nią i przed tym, do czego mnie zaprasza. Obwąchuję ją, odkładam, czekam, oswajam i przygotowuję się do jej przeczytania. To na głębokim poziomie, a na płytkim, życiowym powtarzam sobie taki refren: „Nie mam czasu, nie mam czasu, nie mam czasu jej czytać”. Aż przychodzi moment, w którym po nią sięgam, i… dzieje się magia. Słodko-gorzka magia. Tak miałam z Darami niedoskonałości Brené Brown, Wielką magią Elizabeth Gilbert czy Ostatnim wykładem Randy’ego Pauscha – każdą z tych książek wam z całego serca polecam.
Kiedy wreszcie zabrałam się do lektury Radical acceptance Tary Brach, psycholożki i buddystki, zrozumiałam, dlaczego tak długo zwlekałam. Pisze o trudnym sposobie patrzenia na rzeczywistość. Możliwym, ale trudnym. Autorka zapytana, czym jest radykalna akceptacja, odpowiada, że to czułe przyjęcie wszystkiego, co jest takim, jakie to jest. Może to dotyczyć zarówno świata zewnętrznego, jak i tego w środku, w nas. Kiedy podczas trudnej rozmowy mówię podniesionym głosem oraz wypowiadam zdania, z których nie jestem dumna, zdaję sobie sprawę, że nie zachowuję się właściwie, trudno mi zaakceptować to takim, jakie to jest. Czuję do siebie złość, żal oraz wstyd, że z całą wiedzą psychologiczną zachowuję się, jakbym jej w ogóle nie miała. Radykalna akceptacja nie oznacza zgody na swoje niezbyt chlubne zachowanie, oznacza tylko (albo aż) czułe przyznanie, że teraz – w tym momencie i w tej sytuacji – właśnie takie zachowanie wybrałam. Radykalna akceptacja przypomina, że łatwiej będzie mi następnym razem je zmienić, jeśli będę dla siebie czuła i wyrozumiała, niż kiedy zacznę po sobie jechać, mówiąc, że jestem beznadziejna i powinno mi się odebrać tytuł psychologa. A my często wyspecjalizowani w awersji do samych siebie wpadamy w kanał niskiego poczucia wartości, z którego trudno wyjść. I nie dosyć, że nie jesteśmy dumni z siebie, to jeszcze nie dajemy sobie szansy na zmianę.