Jarosław Kurski - Dziady i dybuki - fragment
Jarosław Kurski dziennikarz, publicysta, zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej" przez lata rekonstruował prawdę o swojej rodzinie. "Dziady i dybuki" to książka o odkrywaniu rodzinnych historii i mierzeniu się z zaskakującą prawdą o swoich korzeniach. Przejmująca i tragiczna historia żydowskiej rodziny poszukującej drogi do polskości.
Babcia ze Skierniewicami..
Babcia ze Skierniewicami zmagała się całe życie. Od dziecka wiedziała, że za żadne skarby tam nie zostanie, że będzie się uczyć, że pazurami i mozołem wydrapie w skale stopnie do wyższej sfery. Przed wojną skończyła matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, zdobyła akademickie kajakarskie mistrzostwo Polski w dwójkach. Udzielała korepetycji w najlepszych domach Warszawy, w której mieszkała aż do jej zniszczenia w powstaniu.
Pamiętam ją jako mocno zbudowaną, niewysoką, zgrabną kobietę o tatarskich rysach, długich spiętych w kok siwych włosach. Niemal zawsze w spodniach, sprężysta i gibka, jakby przed chwilą zeskoczyła z mongolskiego stepowego konia. Widzę ją albo z sekatorem, albo z wężem ogrodowym w ręku. Ciągle w biegu – na rowerze między przydomowym ogrodem a działką w Oliwie – nieustannie pochłoniętą obsługą wszelkich potrzeb profesorskiej osoby Longina Kurskiego.
– Wandziu! Wandziu! – wołał z zaśpiewem z gabinetu na piętrze.
– Longineczku, Longineczku, słucham cię, Longineczku.
– Herbatki! Herbatki, proszę.
– Dwie trzecie czy trzy czwarte? – odpowiadała babcia.
Chodziło o poziom wypełnienia szklanki. Szklanka po pokonaniu stromych i krętych schodów już po chwili lądowała na biurku Pana Profesora Politechniki Gdańskiej.
Longin Kurski – w domu zredukowany przez babcię do rangi popychadła i ciamajdy – na zewnątrz uosabiał ów sen, ów upragniony społeczny status. Dlatego profesorowa Kurska Wanda ów spiżowy pomnik prof. Kurskiego nieustannie jedwabną szmatką pucowała.
Dojrzewały u babci najsłodsze morele, najbardziej kwietne krzewy bzu, pękate kwiaty tulipanów, róż i lilii. Mówiła szybko, jak karabin maszynowy, i nie miała dla siebie litości. Nie pamiętam, by kiedyś zasiadła w fotelu. Telewizję oglądała na stojąco, opierając się o blat gdańskiego rzeźbionego kredensu z czarnego dębu, i zaraz biegła do kuchni. Albo szyła, albo sprzątała, albo paliła w piecu, albo robiła zaprawy na zimę. Spała po spartańsku na kozetce szerokości 60 centymetrów. Po spartańsku budziła się o piątej rano, gimnastykowała i myła w zimnej wodzie. Słabością pogardzała, a zrzucanie przez Spartan ze skały chromych dzieci uważała za słuszne. Z radia uczyła się angielskiego, a co czwartek organizowała kolacje dla profesorskiego kręgu towarzyskiego, na których bywali państwo Karwowscy, państwo Taborowscy, państwo Skalscy. Były lata 70., a przy Michałowskiego 40, pośród ciężkich mieszczańskich mebli i aksamitnych zasłon, platerowych zastaw, srebrnych sztućców i cukiernic, co czwartek pęczniał nadmuchiwany od przedwojnia przez profesorową Kurską wielki balon mieszczańskiej próżności i filisterstwa.
Przyrządzała wystawne potrawy, dusiła najlepsze mięsa, wyczarowywała desery: śniegowce, makowce, torty i migdałowe babeczki. Dziadka wyganiała wiosną na teren obozu Stalag XX B/Z Danzig-Oliva, żeby zbierał młode pędy sosen, z których wyciskała syrop – „zdrowy, bo odporność daje”. Jesienią dziadek szedł pod obozowy karcer zbierać cierpkie owoce pomarańczowego rokitnika na sok – „zdrowy, bo to sama witamina C”. Wszystko robiła najlepiej, perfekcyjnie, byle tylko dalej od Skierniewic. Byle zapomnieć Skierniewice. Skierniewice unicestwić, wymazać i unieważnić.
Ach, była jeszcze kochana ciocia Lunia, młodsza siostra babci Wandy. Mała, przygarbiona, poruszająca się o kuli, urody bardzo nienachalnej i równie nienachalnej inteligencji, ale za to wielkiego serca. Była pielęgniarką w Skierniewicach. Nigdy nie wyszła za mąż, bo babcia Wanda co rusz wyznaczała jej nowe obowiązki. – Ty, Luńka, głupia jesteś i siedź cicho – mówiła babcia. – Ty, Luńka, wracaj do Skierniewic, zająć się mamą. Ty, Luńka, jak przyjdą w czwartek goście, to się nie pokazuj, a jak się pokażesz, to się nie odzywaj. Ty, Luńka, to, ty, Luńka, tamto…
Uwielbiałem ciocię Lunię za to, że jednym grubo ciosanym słowem potrafiła przekłuć babciny balon, podpiłować szczebel babcinej społecznej drabiny, narobić wstydu. Tak zresztą jak uwielbiałem wuja Kazika Kurskiego. Tak, tego, który przeżył Auschwitz i który później, szukając ukojenia, tropił esesmanów i likwidował bez zbędnych sądowych ceregieli. Nigdy go na oczy nie widziałem. A wielbiłem go za to, że ku rozpaczy babci w pięć minut z łapczywością więźnia spuszczonego z oka obozowego strażnika garściami i bulimicznie wyżerał malinki, które profesorowa troskliwie suszyła na zimę. Wyżerał chowane przed nim w spiżarni przetwory, dobierał się do mięs z garnków i w ogóle, gdy z rzadka tylko przyjeżdżał z Gliwic do brata, wszelkie nakazy i zakazy bratowej – po tym wszystkim, co przeżył – miał głęboko tam, gdzie mieć należało.
1 września 1970 roku..
1 września 1970 roku był dla mnie dniem ważnym z dwóch powodów. Oto po raz pierwszy poszedłem do szkoły, co przez tatę uwiecznione zostało radziecką ośmiomilimetrową kamerą. Po wtóre, uroczyście zakomunikowano mi, że teraz na stałe zamieszkam u babci. Bo „rodzice ciężko pracują, tata naukowo, a mama po nocach pisze uzasadnienia”. I tak zyskałem nowy dom.
Babcia Wanda miała najlepsze intencje i metodami wyniesionymi ze skierniewickiego domu postanowiła zrobić ze mnie najlepszego ucznia w klasie. Okazuje się, że wspólne odrabianie lekcji i walenie malucha po łbie przy każdym błędzie czy wyjechaniu piórem poza linijkę jest bardzo efektywną metodą edukacyjną. Aż dziw bierze, że dziś zarzuconą. Po roku przyniosłem świadectwo z wyróżnieniem. Nie wiedzieć tylko czemu po zjedzeniu każdego pierwszego dania biegłem do toalety oddać do muszli klozetowej zawsze smakowitą – cóż za marnotrawstwo w czasach gospodarki niedoboru – babciną zupę. Rytuał powtarzał się codziennie i codziennie dziadek, profesor politechniki od napędów dźwigowych, zniecierpliwiony krzyczał znad talerza: – I znowu się zrzygał, znowu się zrzygał!
Babcia chciała dobrze, więc naczytała się książek prof. Stefana Baleya, przedwojennej lwowsko-warszawskiej gwiazdy w dziedzinie psychologii dziecięcej i wychowawczej. Nie wiem, co z tych książek zrozumiała, bo ich nigdy nie czytałem. Niemniej znienawidziłem Baleya, bo za wszystkim, co kazała mi robić babcia, stał tajemniczy Baley – profesor. Myślałem zresztą, że to jakiś Anglik, co dodawało mu autorytetu i przesądzało o jego bezapelacyjnej słuszności. Babcia twierdziła, że to prof. Baley kazał jej codziennie rano wpadać do pokoju i budzić mnie natarczywym pukaniem w czoło. Gdy ledwie otwierałem oczy, babcia z impetem odsłaniała zasłony i bez słowa wychodziła. Dziecka bowiem nie należy – jak mawiała – „opupiać” i rozpieszczać. Każdy ciepły gest jest rozmiękczaniem wątłej psychiki dziecka. Trzeba ją hartować i wystawiać na przeciwności losu – jak w Stalagu XX B/Z Danzig-Oliva, na którego zboczach stał teraz mój nowy dom.
Każdy więc zły uczynek musi zostać ukarany, a każdy dobry wynagrodzony.
Za dobre sprawowanie dostałem więc kiedyś dziesiątkę z Kopernikiem. To był majątek. Idea była wzniosła. Miałem się nauczyć oszczędnie i racjonalnie gospodarować pieniędzmi. Szliśmy akurat na klasową wycieczkę do oliwskiego parku i Pałacu Opatów. Przy bramie parku spostrzegłem smutnego człowieka, którego wszyscy omijali wielkim łukiem. Był inwalidą, starym Kaszebą z pewnością, handlował wyrobami z gliny.
Kierowany całkowicie niepraktycznym życiowo, ale niewinnym dziecięcym współczuciem postanowiłem kupić od niego za całe 8 zł polskich glinianego kolorowego kogutka. Wydawał bardzo miłe dźwięki, jeśli tylko umiejętnie dmuchnęło mu się w kuper. Nagle niemal cała klasa zapragnęła dmuchnąć kogutkowi w ogon. Kogutek wędrował z rąk do rąk, co bardziej niecierpliwi zaczęli go sobie wyrywać, po czym trach! – spadł na ziemię i potłukł się na drobne kawałki. Coś czułem, że babcia nie będzie zadowolona. Pozostałe 2 zł poszło na oranżadę w proszku. Starczyło na trzy torebki. Wysypywaliśmy ją sobie na otwarte dłonie i zmysłowo zlizywali. Oranżada pieniła się w ustach, drażniła zmysły. To nie był ekwiwalent zwykłych słodyczy. To było misterium.
Po powrocie do domu na nic się zdały moje tłumaczenia, że biedny pan, że kogutek, że dzieci, że się rozbił, że oranżada. W babcię wstąpiła zimna furia. Dwie były smycze naszego psa Atosa, pudla królewskiego. Długa i cienka, żeby sobie hasał, i bardzo krótka i gruba z mosiężną klamrą na końcu, by chodził ciasno przy nodze. Wybrała tę drugą. Wrzeszczałem wniebogłosy, błagając o litość, ale biedna babcia ujęta w szpony furii zwanej Skierniewice – tłukła, ile wlezie i gdzie popadnie. Wściekła smycz ani myślała tej młócki zaprzestać, targając biedną babcią na wszystkie strony. Jak w Dziecku Rosemary towarzyszyły jej i stały nade mną z milczącą akceptacją postaci prof. Baleya, prapradziadka
"Hofmana, strażników ze stalagu i dziadka, który jako jedyny bez przerwy krzyczał: – I znowu się zrzygał, znowu się zrzygał!
"Nie pamiętam tego, ale – jak opowiada ojciec – babcia Wanda w desperacji stwierdziła, że nie spełniam jej oczekiwań, a to dlatego, że jestem po prostu debilem, i że trzeba ze mną do lekarza. Stanąłem więc z tatą przed konsylium lekarskim, które po krótkim badaniu zawyrokowało ojcu: – Dziecko zdrowe, prosimy przyprowadzić babcię.
"Babcia, niestety, przyszła. Dzięki temu niedouczeni lekarze mogli się z pierwszej ręki dowiedzieć, jak bardzo się mylą, nie doceniając nauk prof. Baleya.
To m.in. przez nich miałem w drugiej klasie na koniec roku już marne oceny i na świadectwie nie było już wyróżnienia. Eksperyment pedagogiczno-wychowawczy babci został bowiem brutalnie przerwany i moi rodzice, w których za sprawą medyków kiełkować zaczęło ziarno zwątpienia, zdecydowali zabrać mnie z dnia na dzień do rodzinnego domu. W sumie babcia sama sobie była winna. Przez nieuwagę bowiem dała się podejść furii. Tym razem podstępnie nie zaatakowała w domu, gdzie nikt z wyjątkiem domowników nie widział. Furia przyczaiła się przed naszym osiedlowym sklepem, przed którym dziesięć lat później prof. Longin Kurski wznosić będzie okrzyki ku chwale gen. Jaruzelskiego.
Otóż tym razem wszyscy przechodnie i klienci sklepu mogli zobaczyć, jak twarda skierniewicka ręka wywija biedną babcią na wszystkie strony, a moja blond główka niezdarnie próbuje zatrzymać jej rozpędzoną, ciężko spracowaną dłoń.
Ocaliła mnie ocalona. Ocalona z Holocaustu klientka sklepu, mieszkająca po sąsiedzku pani Krystyna Trzaskowa, żona artysty Andrzeja Trzaski i mama muzyka Mikołaja Trzaski, wspaniała i mądra pediatra o wielkiej wrażliwości, nosząca w sobie do końca życia getto i wojenny koszmar dzieciństwa. Leczyła mnie, leczyła mojego syna. Tak bardzo żałuję tych wszystkich nieodbytych z nią rozmów. Więc to Krysia Trzaskowa zadzwoniła wreszcie do rodziców i powiedziała: – Na Boga, zabierzcie wreszcie od niej to dziecko!
Jak dowiedziałem się po latach..
Jak dowiedziałem się po latach, anons ojca o nowej partnerce życiowej i ogłoszenie poważnych wobec niej zamiarów przyjęty został przez dziadków z mieszaniną pobłażliwości i dezaprobaty. Mama bowiem stanowiła połączenie dwóch cech nieczęsto występujących razem. Miała pochodzenie żydowskie i ziemiańskie jednocześnie.
Może o pochodzeniu niedużo się mówiło, ale się wiedziało. Takie rzeczy się czuje. Nie trzeba zresztą patrzeć na córkę. Wystarczy spojrzeć na matkę. Mama mojej mamy, tzn. babcia Teodora, choć stanowczo uważała się za Polkę, była konwertytką.
Ojciec mojej mamy, typowy polski szlagon, przełamał środowiskowy konwenans i ożenił się z katoliczką wprawdzie, ale – co tu dużo mówić – jednak z Żydówką, czego wówczas ukryć się nie dało, co więc maskowano wymownym milczeniem bądź skrytą obmową.
Pierwsza cecha, owa żydowska połówka mojej mamy, w społecznej hierarchii, której ważność mama niestety uznawała, dawała dziadkom Kurskim wyższościowy status. To oni zapraszali do rodziny, akceptowali milcząco i pobłażliwie ten kłopotliwy rasowo-etniczny stan rzeczy. Cecha druga, pochodzenie ziemiańskie, dla dziadka jaskrawo kłóciła się z jego socjalistycznymi przekonaniami (miał podobno biegać po pokoju, tupać, pluć na podłogę i wołać: tfu, tfu, tfu). Dla babci z kolei była świadectwem, że kandydatka na żonę w gospodarstwie, w kuchni i w ogrodzie to raczej nierozgarnięta będzie, co było trafnym przypuszczeniem, potwierdzonym przez życie w całej rozciągłości.
Ale to wszystko furda. Tata był zakochany i tym razem nie dał sobie wyperswadować wybranki, co wcześniej, owszem, się zdarzało.
Dom był wprawdzie inteligencki, ale książek było w nim niewiele. Tata miał ich całe półki, ale głównie o tematyce technicznej, gdzie więcej było wykresów i wzorów niż prawdziwych liter, a jak litery były, to niekiedy – o zgrozo! – albo rosyjskie bukwy, albo niemiecki gotyk. Oglądając je, bo przecież nie czytając, czułem się jak barbarzyńca w ogrodzie porośniętym chwastami. W tej smutnej bibliotece znajdowałem jednak niekiedy książki lotnicze, np. o samolotach myśliwskich i bombowych z II wojny światowej, wspomnienia pilotów Bohdana Arcta, Tadeusza Schielego, Stanisława Skalskiego, Wacława Króla, no i nie pilota wprawdzie, ale za to asa reportażu Arkadego Fiedlera. Te książki otworzyły się przede mną w siódmej i ósmej klasie, gdy z nieznanych powodów neurony i synapsy mojego umęczonego mózgu odpowiedzialne za składanie liter w słowa i wyrazów w całe zdania zaczęły niespodziewanie przewodzić i czytanie nagle przestało być udręką.
Do tego czasu atrakcją były dla mnie albumy oglądane w samotności po powrocie ze szkoły. Albumów nie trzeba było czytać. Ojciec dostawał je na ogół w prezencie od swoich doktorantów po obronie albo zwoził jako łupy z wyjazdów i konferencji z radzieckimi naukowcami z leningradzkiej politechniki. Był więc monograficzny album z twórczością Leona Wyczółkowskiego i album obrazów z Ermitażu. Kilka z nich zawładnęło moją dziecięcą wyobraźnią. Serce mi kruszało, gdy patrzyłem na poniżający los burłaków na Wołdze z obrazu Ilji Riepina, zarośniętych, odzianych w szmaty, pogodzonych z beznadzieją, milcząco ciągnących statek w górę rzeki. Albo tego samego malarza Kozacy piszą list do sułtana; ich charakterystyczne typy ludzkie odnajdywałem na niektórych reprodukcjach Józefa Brandta wiszących na ścianach i kilimach gabinetu dziadka Longina.
„Ty, sułtanie turecki, czarta przeklętego bracie i towarzyszu sekretarzu samego Lucypera! Jaki z ciebie do diabła rycerz? (…) Tyś kucharz babiloński, kołodziej macedoński, gorzelnik jerozolimski, kozołup aleksandryjski, świniarz Wielkiego i Małego Egiptu, sajdak tatarski, kat kamieniecki, złodziej podolski, wnuk samego potwora, błazen całego świata i zaświatów, Boga naszego dureń, morda świńska, pies rzeźnicki, łeb nie chrzczony, oby cię czarci porwali!
Tak ci Kozacy odpowiedzieli, plugawcze!
Dnia nie wiemy, gdyż kalendarza nie mamy; miesiąc na niebie, rok w książce, a dzień taki sam u nas, jak i u was, pocałuj więc nas w d…
Ataman koszowy Iwan Sirko wraz z całym Koszem Zaporoskim” .
Spoglądam teraz często nie na sam obraz, ale na jego pastisz, który – oprawny w złote ramy – podarowany został redakcji „Gazety Wyborczej” na jej 25-lecie przez Dimę Muratowa i rosyjskich przyjaciół z „Nowej Gaziety”. W miejscu skryby piszącego list do sułtana pod dyktando Kozaków atamana koszowego Iwana Sirki siedzi nie kto inny jak mój szef Adam Michnik, a każdy z wielobarwnej palety Kozaków ma nową tożsamość: Gorbaczowa, Tuska, Mazowieckiego, Kwaśniewskiego, Jelcyna, Chodorkowskiego itd.
Ciekawe, do kogo Adam pisze równie wykwintny list, jak Kozacy pisali do sułtana.
Największą trwogą jednak napawał Ostatni dzień Pompejów Karła Briułłowa, przedstawiający wybuch wulkanu – zjawisko tak fantastyczne i tak przerażające, że mogło być tylko dziełem gniewu Boga. Nagie antyczne ciała chronią się gołymi dłońmi przed ślepym ogniem, deszczem gorejących popiołów i boskimi piorunami. Walą się świątynie, ołtarze i posągi samozwańczych bogów, płoszą się konie, dla których już za późno na ucieczkę, nieszczęśni ludzie próbują ratować doczesne skarby, choć nie zdołają już uratować siebie samych. Ten paroksyzm woli życia mieszkańców skazanych na zagładę tyleż mnie, dziewięciolatka, fascynował, co przerażał i podniecał.
Był jeszcze Iwan Ajwazowski i jego żaglowce w spienionym sztormie, w najróżniejszych, na ogół dramatycznych odsłonach, na chwilę przed roztrzaskaniem się o skały.
Był też album z powstania warszawskiego poprzedzony kilkoma ujęciami z likwidacji getta. Nic z tego nie rozumiałem. Nie wiedziałem, kto to Żydzi. Myślałem, że to Polacy wygrali powstanie. Nie wiedziałem, co to getto, ale przemawiał dramatyzm tych zdjęć. Na jednym z nich kobieta z uniesionymi rękoma, obok wychudzony chłopiec w krótkich spodniach, podkolanówkach, w płaszczu i przydużej kaszkietowej czapce stojący pod lufą hitlerowca z automatem.
„Jaka podobna do mamy” – pomyślałem.