Jagna Kaczanowska - Rak i dziewczyna. Jak ułożyłam sobie życie z rakiem - fragment

2023-09-29
Jagna Kaczanowska - Rak i dziewczyna. Jak ułożyłam sobie życie z rakiem - fragment
Lekarka nie patrzy mi w oczy, tylko na ekran usg. Ja też patrzę na ekran. Na ekranie moja pierś w wersji szaro-czarno-białej. Jakieś mazy i plamy. Wszystkie wyglądają podobnie, ale ją jedna plama, owalna, o niewyraźnych brzegach, zdaje się niepokoić.

– Musi pani iść do lekarza rodzinnego po kartę DILO – mówi i dalej na mnie nie patrzy.
Okej, wiem, że to karta szybkiej diagnostyki onkologicznej, ale oczywiście pomysł, że mogłabym naprawdę mieć raka, jest dla mnie absurdalny. Mam 44 lata i pochodzę z długowiecznej rodziny, w której nie było raków – dziadek miał guza jelita, nie wiadomo, czy złośliwego, zmarł kilka dni po operacji. Miał 92 lata. Mam świetne wyniki krwi, świetnie się czuję, mam dwoje małych dzieci, przez pół życia nie jadłam mięsa, nie palę, piję tyle, co wszyscy (tak mówią zawsze alkoholicy, przestrzegała Jagoda Fudała, była szefowa działu lecznictwa odwykowego PARPA). Uprawiam sport, od dwudziestu lat jeżdżę konno, mam własnego konia, Brego, od dekady.
No przecież nie mam, kurwa, raka!

Jestem obrażona na lekarkę, że zamiast rzucić jakiś rozluźniający dowcip, powiedzieć coś w stylu: „No wie pani, jakiś stan zapalny tu jest, pani sobie wyrobi kartę DILO, to zrobi pani badania szybko i za darmo, po co wydawać ciężką kasę na diagnostykę”, mówi mi, gdy się ubieram, że powinnam się zgłosić do Centrum Onkologii. I że „powodzenia”. Powodzenia, myślę sobie, to ty nie będziesz miała, jak jeszcze dzisiaj, jako lokalny przewodnik Google’a, zawiadomię pół świata, że jesteś nieempatyczna, niesympatyczna i straszysz ludzi.
– Musisz natychmiast zrobić biopsję gruboigłową, i to koniecznie u doktor Ewy Gorczycy-Wiśniewskiej w Centrum Miła – na Beatę Biały, moją koleżankę, też się trochę obrażam. Dwa lata temu miała raka piersi. Nawet pamiętam, jak odwiedzałam ją w szpitalu. Miała atłasową różową piżamę i klapki z puszkiem. Przyszłam, szybko wyszłam. Spieszyłam się. Kwadrans w świecie onkologii mi wystarczył. Znałyśmy się z Beatą głównie z pracy, chociaż odkąd przeprowadziła się niedaleko, ciągle obiecywałyśmy sobie, że będziemy częściej się widywać. Ale przecież Beata jest ode mnie dwanaście lat starsza, więc czemu mnie straszy, jestem za młoda na raka!
No i generalnie: przecież MNIE coś takiego nie spotka, prawda?

Niezwykła jest nasza zdolność do nieprzyjmowania do wiadomości faktu, że świat nie jest sprawiedliwy. I że złe rzeczy przydarzają się także dobrym ludziom. To zrozumiałe, zdrowe i naturalne, że nie chcemy w to uwierzyć – dowodzą psychologowie Jeff Greenberg, Sheldon Solomon i Thomas Pyszczynski. Skonstruowali teorię opanowywania trwogi – zgodnie z nią od zwierząt różni nas świadomość nieuchronnego, rychłego końca. Widmo anihilacji jest tak porażające, że jesteśmy w stanie zrobić wszystko, żeby tylko przekonać samych siebie, że NAM to jednak nie grozi. Damy się zamrozić w ciekłym azocie, wymyślimy boga, będziemy o szóstej rano biegać po parku i odstawimy cukier, zrobimy badania genetyczne i z ulgą stwierdzimy, że nie mamy żadnej mutacji. „Nie umrę na raka, nie mam mutacji!”, oświadczyła mi triumfalnie koleżanka.

Greenberg, Solomon i Pyszczynski twierdzą – za antropologiem Ernestem Beckerem, autorem Zaprzeczania śmierci - że za wieloma, a może większością naszych działań stoi właśnie ta podstawowa trwoga. Oczywiście mamy świadomość, że nie da się żyć wiecznie, ale rozmaite pokrętne konstrukty myślowe pozwalają nam troszeczkę jednak o tym zapomnieć. Jakie konstrukty? No choćby takie: nie będzie wojny, bo Putin nie jest szaleńcem. Nie będzie wojny w Polsce, bo należymy do UE. Nie zgwałcą mnie, bo w przeciwieństwie do niej nie chodzę w mini po zmroku. Nie zabiją mnie, bo mieszkam na strzeżonym osiedlu, a nie z jakąś patologią. Nie dostanę raka, bo…
Wizja rozmazania się w kosmosie skutecznie broni nas przed myśleniem, że wojna, rak, wypadek, udar, cegła, która spada z gzymsu centralnie na czaszkę, to może być moje życie.
To jest moje życie.

Dzięki mechanizmowi opanowywania trwogi czas do biopsji, na którą doktor Gorczyca-Wiśniewska po obejrzeniu mojego usg. godzi się podejrzanie szybko jak na obleganą specjalistkę, mija mi całkiem przyjemnie. Jasne, że czasem powiem komuś: ojej, bo czekam na wyniki biopsji i wiesz… To dodaje dramatyzmu sytuacji, w której zawalam dwa dni termin oddania tekstu. Ale w głębi ducha wiem przecież, jakie te wyniki będą. No dobre będą!
O samej biopsji staram się zapomnieć. W piersi, wokół tej mechatej plamki, która nie spodobała się doktorce od usg., jest stan zapalny. Radiolożka nie może się wbić ze znieczuleniem, płyn pryska nam do oczu. Staram się trzymać fason i opowiadam jakiś głupawy żarcik o jędrnych cyckach. Ponieważ znieczulenie nie bardzo zadziałało, biopsja jest cholernie bolesna. Ale cóż, muszę przetrzymać, nie wszystkie badania są przyjemne, taka cytologia na przykład… Po powrocie do domu nalewam sobie kieliszek likieru Chartreuse. Na piersi robi mi się gigantyczny krwiak. Nic, zejdzie. Nie ma się czym martwić.
Już zdiagnozowałam zresztą, co mi jest, bo jako jednostka dociekliwa i control freak przekopałam cały internet i z magazynu dla amerykańskich radiologów dowiedziałam się o idiopatycznym ziarniniakowym zapaleniu sutka. Przejrzałam kilkanaście obrazów usg. piersi dotkniętych tą dość rzadką chorobą i wygląda to, wypisz wymaluj, jak moja czarna rozmazana plama w lewej piersi. Wszystkie pozostałe objawy się zgadzają, więc czekam sobie dość spokojnie, planując drugie urodziny córki. Sukienka w kotki, tort w kotki, balony w kotki i serwetki też w kotki. Cudownie. Jak ja wszystko świetnie umiem zaplanować, no naprawdę.
Jest poniedziałek, 8 marca 2021 roku. Dzień Kobiet. Po południu mam mieć telekonferencję z dyrektorem radia w sprawie słuchowiska na wakacje, planujemy je napisać wspólnie z Justyną Bednarek. Słońce wzeszło o 6.07, faza księżyca to ubywający sierp. Cytatem dnia zgodnie z kalendarzem portalu Gazeta.pl są słowa Karla Rahnera, teologa: „Śmierć może być pocałunkiem Boga”.
Dzwoni telefon.

– Dzień dobry, Centrum Medyczne Miła. Chciałam tylko powiedzieć, że są już pani wyniki. I będzie dopłata za receptory – mówi rejestratorka.
Wtedy czuję, że całuje mnie Bóg. I robi mi się zimno.
Uginają się pode mną nogi. Dosłownie. Stoję w gabinecie i patrzę na regał z książkami, przed oczami latają mi pasy: beżowe, czerwone i czarne. Bo ja już wiem, co to znaczy „dopłata za receptory”. Przecież wiele godzin spędziłam na czytaniu o raku piersi.
Receptory hormonalne bada się tylko w przypadku znalezienia komórek złośliwych raka piersi – od tego zależy dalsze leczenie. Dlatego nigdy nie opłaca się badania receptorów zawczasu, to po prostu nie ma sensu, większość pacjentów po biopsji dowiaduje się, że uff, wszystko w porządku, torbiel, brodawczak, stan zapalny.
Ale nie ja. Ja muszę dopłacić za receptory, bo…
– Czyli mam raka!!!! – krzyczę do telefonu. Brzmi to jak oskarżenie, bo z drugiej strony zapada niezręczna i pełna skrępowania cisza.
– No… na pewno… na pewno nie jest tak źle, jak się pani wydaje.
Rozłączam się. Słowa rejestratorki wydają mi się tak głupie, że nawet nie znajduję w głowie odpowiedzi, choćby zwykłego do widzenia. Jasne, nie jest tak źle. Z rakiem!
Nie czuję smutku ani gniewu, przepełnia mnie wrażenie nierealności całej sytuacji. Jakby mi się to śniło – tak jak te sny, w których chce się biec, ale nie można poruszyć nogami. Ja też próbuję jakoś ruszyć do przodu i nie mogę.
Co właściwie powinnam zrobić? Co się robi w takich sytuacjach? Coś bździ mi się w głowie, scena z amerykańskiego filmu. Się płacze i pada w objęcia.
Przyjechał mój tata, przywiózł list polecony. Słyszę, jak rozmawia z moim partnerem Romanem w salonie. Jeszcze nic nie wiedzą. Z braku lepszego pomysłu wychodzę z gabinetu i mówię dziwnie wysokim głosem: „Mam raka!”. Irracjonalnie oczekuję, że powiedzą, że to jakaś bzdura. Nikt z nas nie płacze i nie pada w objęcia. Oni milczą. Przychodzi mi do głowy pierwsza trzeźwa myśl – że nie wiedzą, co powiedzieć.
Wtedy znów dzwoni telefon. Od razu widzę po numerze, że to Centrum Medyczne Miła. Co za ulga. Jakiś koszmar to był! Ale teraz już wiem, oni się po prostu pomylili, teraz rejestratorka dzwoni, żeby mnie przeprosić i powiedzieć, że z moim wynikiem oczywiście wszystko jest w porządku. Ciągle mi się to zdarza, jak byłam dzieckiem, ktoś pomieszał próbki moczu w laboratorium i przez kilka strasznych dni moi rodzice sądzili, że mam nerki zjedzone przez bakterię E. Coli.
– Halo? Tu Centrum Medyczne Miła. Przepraszam, nie pamiętam, czy powiedziałam, że będzie dopłata za receptory?
Aha. Czyli stadium zaprzeczania mam już za sobą.

Pokaż więcej wpisów z Wrzesień 2023
Polecane
Kobieta zawsze młoda. Jak nie  przeoczyć szansy na realizację  własnych marzeń
Cena regularna46,99 zł32,89 złNajniższa cena produktu w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki23,50 zł
Jak żyć z lękiem. Poradnik Doktora Nerwicy
Cena regularna44,99 zł25,18 złNajniższa cena produktu w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki22,50 zł
Rak i dziewczyna. Jak ułożyłam sobie życie z rakiem
Cena regularna49,99 zł34,99 złNajniższa cena produktu w okresie 30 dni przed wprowadzeniem obniżki24,99 zł
pixel