Fragment książki - Zniknięty ksiądz. Moja historia Marcina Adamca
Kolega załatwił sobie zaproszenie do jakiejś diecezji na krańcu świata, do samego środka Czarnego Lądu, gdzie – jak miał nadzieję – łatwiej będzie być księdzem. W kurii nawet się ucieszyli, że niepokorny ksiądz, ten od brody, chce już wyjechać z Polski. Stąd i biskup się szybko zgodził. Pobawił się jeszcze na jej weselu. Chociaż czuł się na nim raczej jak na pogrzebie, swoim własnym. A ona tak dziwnie na niego patrzyła…Kiedyś na misje chętnych księży wysyłało się z marszu. Jednak z czasem wysoka śmiertelność białych w Trzecim Świecie zmusiła przełożonych do przemyślenia takiej praktyki. Obecnie większość księży, zakonników i zakonnic, jeśli chce wyjechać na misję, musi przejść przynajmniej roczny kurs przygotowawczy w Warszawie. Ten kurs to głównie nauka języka kraju, do którego ktoś się wybiera, i kulturoznawstwo.
Normalnie procedura rekrutacji trwa przynajmniej rok albo i dwa lata, w czasie których kandydaci na misjonarzy mogą się zapoznać ze szkołą misyjną i panującymi w niej zasadami oraz odbywają pielgrzymki do kurii, żeby tam nieraz wielokrotnie prosić biskupa o zgodę na wyjazd na misję. Jeśli proszą o to księża o nieposzlakowanej opinii, ten wstępny etap może trwać latami. Żaden biskup nie chce puścić za granicę dobrze pracującego księdza. Za to im bardziej problematyczny jest duchowny, tym łatwiej o wyjazd. Konieczny był oczywiście jeszcze pewien zbieg okoliczności. Antoni miał szczęście, jakiś biskup z Afryki już dawno prosił ordynariusza Antonia o białego księdza, więc można powiedzieć, że po prostu zgłosił się do rozpisanej już rekrutacji. Polski biskup ku zdziwieniu Antonia łatwo się zgodził.
Jak tylko „Banderas” znalazł się w Warszawie, a pojechał tam już w sierpniu, przestał do Asi pisać, a ona również milczała. Zajął się pilnie przygotowaniami do wyjazdu. Poszedł na ten kurs z mocnym postanowieniem dalszego służenia Chrystusowi. Myślał, że już nic go nie zdziwi ani nie zgorszy, nie po tym wszystkim, co widział przez cztery lata na swojej plebanii. Tymczasem zdziwił się już w pierwszym tygodniu. Kiedy zobaczył listę abonentów. Okazało się, że warszawskie parafie mają abonament na misjonarzy. W Warszawie księży ubywa lawinowo. I nie dlatego, że umierają, wcale nie, po prostu odchodzą z kapłaństwa. I jest całkiem spora lista parafii w stolicy, które mają niepisaną umowę, że szkoła misjonarzy podsyła im kogoś na każdy weekend. Niektóre parafie są jakby wyspecjalizowane w tym, że biorą tylko księży z określonych diecezji, innym proboszczom jest to obojętne. Byle ktoś przyjechał i cokolwiek pomógł. Antonio dowiedział się tego od kolegów, którzy byli zorientowani w temacie. Trafił od razu do francuskiego stołu, przy którym siedziało trzech innych księży, którzy – podobnie jak on – szykowali się do wylotu do francuskojęzycznej części Afryki.
Ci koledzy szybko i brutalni uświadomili mu obowiązujące tu reguły i zasady. Dokładnie też wyjaśnili, że od teraz jest odpowiedzialny sam za siebie. Uzasadniali to tym, że naiwność może kosztować życie oraz że ten rok trzeba wykorzystać nie tylko na naukę języka, ale też na zebranie jak największej ilości pieniędzy. Już podczas pierwszego śniadania trafił w sam środek rozmowy, która go bardzo zabolała:
– Na Bemowie dają sto pięćdziesiąt złotych za godzinę spowiadania i intencje są zawsze za stówę. – Ta, ale ten ich stary chce, żebyś tam był w każdy weekend. To kiedy masz żyć?
– Ja wolę Ursynów. Tam zawsze jest koniak w sobotę wieczorem. I na kolędę cię zapraszają, posyłają. Co uzbierasz, to twoje.
– Stary, ale najlepiej i tak mają ci z tarnowskiej. Tomek przywiózł sto intencji ze swojej poprzedniej parafii. I odprawia teraz po trzy dziennie. A na weekendy jeździ pomagać do centrum. – No, on to jest niezły kasiarz. Ponoć ludzie robią zbiórkę na auto dla niego w jego rodzinnej miejscowości.
– To on im nie powiedział, że dostanie auto od fundacji, nową toyotę?
– Chyba nie. – I wszyscy zaczęli się śmiać.
– O co właściwie chodzi z tą fundacją? – zapytał Antonio.
– O auto. To taka fundacja. Nie wiem skąd, ale oni kupują auta misjonarzom.
– A wracając do Tarnowa, Tarnów to nie diecezja, to stan umysłu. – Gdyby oni mogli, to nawet do żabki chodziliby w ornacie. I znowu wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Antonio był mistrzem wchodzenia w słowo. Kiedy śmiech zaczął cichnąć, jakoś tak sam z siebie się odzywał i dalej kierował rozmową:
– Cholera, miałem nadzieję, że się w końcu wyzwolę z tego kasowania na misjach. Wtedy jeden z przyszłych misjonarzy się uśmiechnął i powiedział:
– Kolego, teraz jest jedna zasadnicza różnica, wcześniej zbierałeś dla starego, a teraz dla siebie. Zapanowała chwila ciszy, po czym odezwał się kolejny z księży:
– Spójrz na to inaczej. Od swojego biskupa dostaniesz tylko bilet na samolot i pomogą ci załatwić wizę. Fundacja kupi ci auto, żebyś mógł jeździć po parafii. I koniec. Reszta jest w twoich rękach.
– No przecież ludzie mi tam pomogą, jak będę czegoś potrzebował, przecież jadę tam dla nich.
– Stary, gdzie ty żyjesz. Nikt ci nie pomoże. Biskupi dają białym z reguły najbiedniejsze parafie, na których nie użyje żaden miejscowy ksiądz. Musisz sobie kupić odpowiednie ciuchy, musisz mieć na leki, na kogoś, kto ci będzie wokół plebanii i u ciebie sprzątał. No i na remonty. Albo nawet na zbudowanie plebanii. Żaden biały długo w tych ich lepiankach nie wytrzyma. No i koniecznie klimatyzacja i elektronika. Laptop, telefon, rzutnik, aparat. Do domu trzeba dzwonić, zdjęcia wysyłać. Tam się jest całkiem samemu.
– No, nie jest już tak źle, jaki kiedyś, że miało się trzydzieści dni urlopu co trzy lata. Albo że się nie mogło na pogrzeb matki polecieć. Teraz chętnie białych puszczają.
– Bo zawsze wracają z torbą pełną dolarów.
– A wspólnota? – wtrącił Antonio.
– Jaka wspólnota? Mój znajomy misjonarz powiedział, że dzisiaj tam, w Trzecim Świecie, nie chcą białym ufać. Myślą, że mamy kupę kasy i koniec, kropka.
– A jak się rozchorujesz i nie będziesz miał pieniędzy, to z tobą koniec. Wykitujesz na malarię albo inny syf i nikt nawet nie zapłacze.
– Właśnie, trzeba mieć przynajmniej dziesięć tysięcy dolarów na start. Żeby jakoś przeżyć do pierwszego żebrania na urlopie.
– Właśnie, to jak, jedziesz ze mną na Bemowo?
– OK, jedno pytanie, to skoro tam jest tak ciężko, czemu chcecie tam jechać? – spytał w końcu Antonio. Wtedy cała trójka zamilkła. W końcu jeden z nich zapytał Antonia:
– A ty czemu chcesz uciec z Polski? I wszyscy się roześmieli.
Podczas kursu Antonio dowiedział się wielu ciekawych rzeczy, na przykład jak po kilku latach w Trzecim Świecie wylądować w USA albo w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej. Że najlepiej na misje jechać do dawnych kolonii francuskich (katolicka część Kanady mówi po francusku) albo angielskich (później można się dostać do USA i Australii, a tam mają najlepsze papierosy i najlepszy internet na świecie), a najgorzej do krajów byłego ZSRR. Dlaczego trzeba mieć dobry aparat, że zawsze należy część pieniędzy rozdać ludziom, wtedy ich nie razi, jeżeli mieszkasz w najładniejszym domu w okolicy. I tak dalej. Najczęściej powracającym tematem były oczywiście zastępstwa w USA; kto się zwiąże z jakąś parafią w Nebrasce, Chicago albo Teksasie, może misjonować do końca życia. Jeżeli tylko możesz i znasz tam kogoś, rób wizę do USA – tak mówili wszyscy. I jeszcze jedna nowa rzecz mocno go uderzyła. Ukrywane motywacje większości przyszłych misjonarzy. Swój pozna swego. Antonio domyślał się, że większość z nich ma podobny jak on powód do wyjazdu. Ładnie to ubierali w słowa, że Chrystus, że powołanie, że misja, ale prawda była inna. Ktoś chciał się wyrwać z diecezji, gdzie pracowało tylu księży, że bez protekcji nie było szans na probostwo, ktoś uciekał przed kobietą, ktoś miał złamane serce po nieudanym romansie, niektórzy coś poważnego przeskrobali, ale ani myśleli o tym mówić. No i byli jeszcze zakonnicy i zakonnice, którzy pragnęli wyrwać się gdziekolwiek ze swoich chorych, toksycznych wspólnot i robić cokolwiek z tych rzeczy, o których marzyli, wstępując do zakonu.
Pewnego dnia, kiedy tak stał na mszy z całą wspólnotą, rozejrzał się po tych aspirantach do zostania misjonarzami i pomyślał: Jezu, czy ci ludzie tak samo jak ja uciekają przed sobą samym? Gdy zapytał o to swojego spowiednika, ten po prostu zmienił temat.
Tymczasem Antonio wpadł w wir przygotowań do wyjazdu do Trzeciego Świata. O tym, jak poważna to decyzja i jak ryzykowna, jemu i jego znajomym przypominała ściana chwały. Były tam zdjęcia i imiona absolwentów szkoły misyjnej, którzy ponieśli śmierć podczas swoich wyjazdów.
Ktoś zginął jako męczennik, ktoś w wypadku samochodowym albo jakimś nieszczęściu czy podczas napadu, ktoś umarł z chorób. Okazało się jednak, że większość z tych ludzi zginęła w banalny sposób. Najczęściej w wypadkach. Ot, w kogoś wjechała ciężarówka, ktoś spadł ze zbocza, ktoś zginął w wypadku awionetki albo utonął podczas powodzi. Antonio zadał sobie trud, żeby dojść przyczyn śmierci większości tych misjonarzy. Nie były to z reguły bohaterskie historie. Raczej pechowe. Sporo też słuchał o warunkach panujących na misjach. Po kilku miesiącach zaczął mieć poważne wątpliwości, czy wyjazd to na pewno mądry pomysł. Czy Chrystus naprawdę tego od niego chce?