Arnfinn Kolerud - Milion dobrych uczynków - fragment
Frank i Mama idą do kawiarni świętować. Jest zimne lato, wieje i pada.
– Nie uśmiechaj się tak – mówi Mama.
Ale sama też się uśmiecha.
Przy sąsiednim stoliku siedzi troje nastolatków w kurtkach. W kawiarni często jest chłodno, więc wiele osób zostaje w kurtkach aż do momentu, gdy podadzą jedzenie.
– Pomyśleć, że może znamy kobietę, która wygrała – mówi dziewczyna. Na nosie ma pryszcza z metalu.
– Nie wiadomo, czy ona jest stąd. Wysłano stąd tylko kupon – stwierdza chłopak.
– Pewnie to stara baba, która ma wszystko, czego potrzebuje – odzywa się trzeci z nastolatków. – Kupi sobie nowe kapcie, a resztę odda mieszkającym daleko dzieciom.
Mama siedzi odwrócona do nich plecami. Dlatego może się przebiegle uśmiechać, czytając kartę.
– Pomyśleć, dwadzieścia cztery miliony koron! – dodaje dziewczyna.
Nastolatki rozmawiają głośno, może dlatego, że mają na sobie kurtki. Kiedy chodzą po dworze w kurtkach, zazwyczaj są głośno. Głos ściszają dopiero wtedy, gdy zdejmą kurtki.
Frank i Mama zamawiają to, co zwykle.
– Z dodatkowym serem? – pyta Frank.
– Z dodatkowym serem – zwraca się Mama do kelnera, cicho, jak gdyby się bała, że dodatkowy ser zdradzi ich bogactwo.
– Słyszałem o jednym zagranicznym piłkarzu – zaczyna Frank, kiedy czekają. – Każde majtki wkłada tylko raz.
Nie pierze ich. Po prostu wyrzuca.
– Niedobrze mi – mówi Mama.
Frank ma pewnie z dziesięć–dwanaście par majtek na zmianę. Gdy duża ich część suszy się naraz na sznurku, dom wygląda, jakby był pełen chłopców.
Kelner przynosi szklanki i picie. Mama obraca szklankę i szepcze:
– Mogliby ją wymienić. Patrz, jaka porysowana. Więcej rys niż szkła.
Podczas jedzenia Frank i Mama słuchają nastolatków. Jeden z nich mówi:
– Czytałem kiedyś o jednym śmieciarzu z Anglii. Wygrał jakąś wielką kwotę w totolotka, pewnie ze sto milionów. I wszystko przepuścił na samochody, kobiety i prywatne samoloty. Gdy był już spłukany, nie odzyskał swojego stanowiska śmieciarza. Teraz pracuje w fabryce ciasteczek.
Pozostali się śmieją.
Frank i Mama jedzą w milczeniu. Nastolatki gadają o ludziach, którzy roztrwonili pieniądze. Na czole Mamy pojawia się zmarszczka. Frank rozkoszuje się dodatkowym serem. Na swojej połówce ma ananasa. Kawałki owocu wyglądają jak krótkie, grube promyki słońca, które rysował w rogu kartki, gdy chodził do pierwszej klasy.
Mama i Frank nie dają rady zjeść wszystkiego. Mama pyta nastolatków, czy chcą resztę. Tego się nie spodziewali.
Twarze im się rozjaśniają.
– Bardzo dziękujemy, to miłe – mówi dziewczyna z metalowym pryszczem.
Mama szuka w portfelu napiwku. Musi wybrać między papierową pięćdziesiątką a pięciokoronówką. Zostawia pięciokoronówkę.
– Może to ostatni raz – oznajmia.
– Co ostatni raz? – pyta Frank.
– Daję tak mały napiwek.
W aucie, w drodze do domu, Mama zauważa:
– Chyba najlepiej będzie żyć jak wcześniej.
Frank na nią patrzy.
– Jak wcześniej?
– Tak, nie będziemy szastać pieniędzmi.
– Nie?
– Nie potrzebujemy wielkiego domu. Nie potrzebujemy
nowego auta, biżuterii ani zegarków.
Frank uważa, że brzmi to jak cytat z dziesięciu przykazań. Albo jak jedenaste.
– Mamy dwadzieścia cztery miliony – protestuje.
Mama zaciska pięści na kierownicy. Trudno mówić do ludzi z zaciśniętymi pięściami.
– Nie musimy nikomu o tym wspominać. To może być tajemnica. Twoja część poczeka w banku, aż będziesz miał osiemnaście lat.
– Osiemnaście?! – wykrzykuje Frank. Równie dobrze mogła kazać mu lecieć po pieniądze na inną planetę.
– Najpierw i tak musisz skończyć szkołę. Nie pozwolę, żebyś stał się rozpuszczonym dzieciakiem.
– Dlaczego?
Inne dzieci z klasy są rozpuszczane przez dziadków. Do cna. Frank czuje się raczej opuszczony przez swoich.
– A ja będę pracować. Nie zamierzam snuć się po domu w szlafroku.
– Myjesz podłogi.
– Oraz stoły, krzesła i schody – dodaje Mama. – I jeszcze rozmawiam z ludźmi!
W domu Frank zrzuca buty. Jeden uderza o ścianę trochę za mocno. Jakby był zły. But zaraża go złością. Trzaskając drzwiami, Frank zamyka się w swoim pokoju i ciężko pada na łóżko.
– Ciesz się, że masz swój pokój, w którym możesz się dąsać! – woła Mama z korytarza. – W innych krajach nie mają. Pomyśl o tych w Azji.
Frank nie chce myśleć o tych w Azji. Znajduje komiks, ale nie czyta. Tylko przerzuca strony tak szybko, że świszczą jak narty skręcające przy bramkach na stoku. Odkłada czasopismo i dąsa się w łóżku, dąsa się w całym pokoju.
Podczas śniadania Frank kładzie na kromce dodatkowy plasterek kiełbasy. Przy pierwszym kęsie zdejmuje go ustami, więc dorzuca na chleb jeszcze jeden plasterek.
– Nie jedz samej kiełbasy – strofuje Franka Mama, odwrócona plecami.
– Dwadzieścia cztery miliony – odpowiada Frank.
– Tak, ale przytrzymuj ją na kanapce jak wcześniej.
Mama majstruje przy czymś na kuchennym blacie, ale Frank nie widzi przy czym. Następnie siada z kromką chleba i kubkiem kawy i spogląda przez okno. Za nim po staremu. Ciemne i jasne chmury na przemian. Chyba trochę pada. Na blacie leżą nożyczki. Frank patrzy na kromkę, którą Mama unosi do ust.
– Majonez – odzywa się. – Szerszy pasek. Zrobiłaś większą dziurę!
Mama kręci głową, przeżuwając. Na wargach ma majonez. Na opuszkach palców też. Zwykle wyciska z opakowania pasek cieniutki jak nitka. Ten jest gruby jak kabel od lampy.
– Wcale nie ma go więcej niż zwykle – mówi. – Wcześniej robiłam długie zawijasy, teraz mam proste kreski. Teraz jest nawet mniej niż zwykle.
Po śniadaniu Frank idzie do brązowej szkoły w samym środku wioski. Ludzie, którzy wybrali ten kolor, myśleli może, że będzie kojarzył się dzieciom z wielkim ciastem czekoladowym. Ale on w równym stopniu przypomina krowę, czy też to, co wychodzi z krowy.
(…)
Pierwsza ma być wiedza o społeczeństwie, ale wszyscy rozmawiają tylko o wielkiej wygranej.
– Czy może się zgłosić osoba, która wygrała dwadzieścia cztery miliony? – pyta nauczycielka.
Frank ma ochotę unieść wysoko palec, jak wtedy, gdy zgłasza się na ochotnika, żeby iść po mleko. Ale nie robi tego.
– No tak, zawsze wygrywa ktoś inny – wzdycha nauczycielka. Nie otwiera jednak podręcznika, co oznacza, że ma zamiar z nimi porozmawiać.
– Ale gdybyście wygrali taką kwotę, na co wydalibyście pieniądze?
Wszyscy mogą przez chwilę pomarzyć.
– Na koparkę – oznajmia Oskar, nie podniósłszy ręki. Oskar wychował się w piaskownicy, w towarzystwie żółtej łopatki. Teraz przejęły ją młodsze dzieci. Ale on często stoi z boku, przygląda się im i udziela rad.
– Żebyś mógł sobie wykopać dziurę na fundamenty pod wielki zamek – mówi nauczycielka.
– Nie – odpowiada Oskar. – Tylko żeby kopać. I musi mieć światło na dachu, żebym mógł kopać wieczorem.
Tata Oskara ma własną koparkę. To on kopie groby na cmentarzu. Czasami Oskar pomaga mu zasypywać doły, przykrywać trumny ziemią.
– A ja będę gwiazdą muzyki pop – odzywa się Edel.
To nie jest odpowiedź na pytanie, ale tak Edel zwykle na wszystko odpowiada. Obecnie zbiera na maszynę do wiatru. Ma stać na skraju sceny, kiedy ona będzie śpiewała. Żeby powiewały jej włosy. W ten sposób piosenka nabierze życia. Niedługo Edel zaśpiewa na stadionie, przed dziesięcioma tysiącami ludzi. Tak ładnie, że publiczność będzie rwać włosy i rzucać w siebie krzesłami.
Chłopcy powiedzieli Edel, że to się nie zdarzy. Śpiewa całkiem dobrze, ale nie aż tak dobrze. Żeby ludzie wyli i rwali sobie włosy, musiałaby im za to zapłacić.
– Denisa – mówi nauczycielka.
Denisa siedzi przed Frankiem i już długo trzyma w górze niecierpliwą połówkę linijki.
– Na rakietę na Marsa! – woła, nie opuszczając linijki, jak gdyby chciała wskazać kierunek rakiecie. Nauczycielka uśmiecha się i na chwilę zamyka oczy, jakby wyobrażała sobie Denisę na Marsie lub w jakimś innym odległym miejscu.
– Frank?
– Co? – Frank podskakuje.
– A ty na co wydałbyś te pieniądze?
– Ja? – Frank czuje ciepło na buzi. Musi coś szybko powiedzieć. Nic nie przychodzi mu do głowy, więc mówi jedynie:
– Na dodatkowy ser!
Klasa wybucha śmiechem.
– Nic innego?
– Nic – odpowiada i zaciska zęby.
– Musisz do toalety?
Klasa rechocze.
– Nie.
– Okej. A ty, Aleksandro? – pyta nauczycielka. Aleksandra siedzi najdalej od Franka.
– Na wielki basen – oświadcza. – Z takimi biczami wodnymi, co wylatują z boków, i z wieżą do skakania, a obok będzie budka z lodami za darmo i leżaki, i parasole, i olbrzymia palma.
– Palma – prycha Denisa z pogardą, jak gdyby palma była czymś głupszym niż rakieta na Marsa.
Wszyscy już coś powiedzieli. Nauczycielka szybko spogląda na Franka, po czym podnosi podręcznik.
– A pani? – pyta Oskar. Robi to tylko po to, żeby nie było WOS-u.
Nauczycielka zamyśla się, tak że na jej twarz wypływa uśmiech.
– Pewnie bym gdzieś wyjechała – odpowiada.
– Na Marsa? – pyta Denisa.
– Na pewno nie. Może w m a r c u, ale nie na Marsa.